Polskiego filmowego „Wiedźmina” z 2001 r. rozczarowani widzowie wdeptali w ziemię. Miłośnicy fantastyki marzyli, by świat docenił sagę autorstwa Andrzeja Sapkowskiego. Oczami wyobraźni widzieliśmy wielkie kino o zmutowanym łowcy potworów, który uczy się kochać i troszczyć o innych, a w tle wielką wojnę wywołaną przez okrutne imperium Nilfgaardu.
Nie powstała hollywoodzka superprodukcja, ale doczekaliśmy się gry komputerowej. Zrobili ją Polacy ze studia CD Projekt. Jakością dorównywała światowym hitom. Ekranizacja filmowa „Wiedźmina” wciąż jednak pozostawała naszym kompleksem. Dlatego gdy w 2017 r. Netflix ogłosił, że nakręci adaptację i to z „naszymi” na pokładzie (m.in. Tomasz Bagiński), Polacy krzyknęli „Nareszcie!”.
Pomówmy o wadach
O pierwszym sezonie pisano dużo. Skupiano się na sukcesie komercyjnym i rekordzie oglądalności w historii Netfliksa – miesiąc po premierze serial zaczęło oglądać 76 mln widzów. O słabościach wspominano rzadziej. Bo jak tu krytykować krewniaka, który wraca z Ameryki w drogich ciuchach i szasta forsą? Gołym okiem widać, że zdobył świat.
A przecież w najsłabszych momentach pierwszy sezon „Wiedźmina” zalatywał tandetą na tle choćby „Xeny” i „Herkulesa”, seriali fantasy z lat 90. Stworzony przez producentkę Lauren Schmidt Hissrich „Wiedźmin” miał dużo słabości scenariuszowo-reżyserskich. Doskwierała uboga inscenizacja, gdy jedna postać przemawiała, trzy pozostałe stały i się na nią patrzyły. Trzecioplanowe postaci i epizodyści zlewali się w jedną, deklamującą dialogi masę.
Psychologia i relacje między bohaterami na drugim planie były płaskie. Za to pierwszoplanowa czarodziejka Yennefer (Anya Chalotra) wciąż mówiła o swoich uczuciach i aspiracjach – jak w młodzieżowej telenoweli. Szeleściły papierem kwestie księżniczki Ciri (Freya Allan) z ekspresją Grety Thunberg powtarzającej zdania typu: „Dlaczego wszyscy mówią, że mam uratować świat?”.