Kinga Choszcz, polska podróżniczka, kochała Afrykę i zjeździła ją wzdłuż i wszerz. Sens życia odnalazła w nieustannej podróży. W przytaczanych w filmie Władysława Jurkowa zapiskach zanotowała m. in., że pasjonuje ją odkrywanie, co jest za zakrętem, za horyzontem. „Po prostu pakuję plecak i ruszam na spotkanie z przeznaczeniem” – napisała.
Kiedy Kinga poznała 11-letnią dziewczynkę o imieniu Malajka, ta pracowała ponad siły w obskurnej garkuchni. Poruszona jej losem i brakiem lepszych perspektyw wykupiła ją z niewoli za 50 dolarów i zawiozła do rodziny do Ghany. Wkrótce dziewczynka zaczęła mówić do niej „mamo” i poszła do szkoły. A Kinga zachorowała na malarię i zmarła.
Po kilku miesiącach śladem córki ruszyła do Afryki jej matka Krystyna Choszcz. Film pokazuje, że dla niej spotkanie z tym kontynentem to nieustanne zdziwienia – i to nie tylko pozytywne, gdy spotyka ludzi ciepło wspominających jej córkę, ale także negatywne – gdy miejscowi oszukują, mają całkowicie odmienną od europejskiej mentalność.
– Teraz będziemy szczęśliwe – cieszyła się Krystyna Choszcz, trzymając w ramionach Malajkę, a na pytanie, jak będą się porozumiewać, mówiła: – Żeby dogadać się z dziećmi, nie trzeba znać języka.
Ale okazało się, że nie jest to do końca prawdą, kiedy dziewczynka przyjechała po kilku miesiącach do Polski. Jednak nie wszystko, co chciała jej ofiarować, ucieszyło małą Afrykankę. Początkowy zachwyt, że pomaga przy zmywaniu w kuchni, że jest miła i sympatyczna, zaczął przemieniać się stopniowo w zdziwienie, że dziewczynka nie przepada za szkołą, a zapytana o plany na przyszłość bez entuzjazmu odpowiada: „nie wiem”.