Nie ma zresztą tego nawet jak sprawdzić, bo nie znajdziemy pacjenta, który chciałby zniknąć z okładek i plotkarskich portali. Wielu twierdzi, że chce, ale zaraz potem z uśmiechem wystawia się na flesze. Mimochodem. Mimochodzizm towarzyszy celebrytom bardzo często. „Nie chcę chodzić na pasku tabloidów, mimo to chodzę. O choroba!”.
Przykłady ciężkich objawów można wyliczać godzinami. Piotr Gąsowski, prowadząc „Taniec z gwiazdami”, pokazał ostatnio gołą klatę, choć nikt go o to nie prosił. Katarzyna Cichopek tak się uzależniła od celebryckiego wiktu i opierunku, że nie potrafiła zajść w ciążę bez medialnej zapowiedzi. Edyta Górniak i Dorota Rabczewska są gotowe relacjonować na żywo rozpad pożycia małżeńskiego.
A jak liczna jest grupa celebrytów, którzy w pocie czoła wykuwają złotymi tequillami swoje nazwiska na galach, promocjach i garden prezentacjach? Wiadomo, jak taki slalom gigant wpływa na inteligencję. Mniej odporni nie wytrzymują i siusiu robią na przystanku, jak kilku naszych znakomitych aktorów. Ci bardziej kulturalni, jak ostatnio Tomasz Stockinger, wolą po bankiecie udać się do domu własnym autkiem, choćby mieli ponad 2 promile.
Niestety, celebrytologia jest nauką zbyt młodą, by badacze zdążyli wypracować skuteczne metody leczenia. Czy np. polityków też traktować jak celebrytów? Taki Tadeusz Iwiński z SLD, który nazwał ostatnio jedną z ustaw „potworkiem z zespołem Downa”. Jak go porównać z Jolą Rutowicz? Chyba tylko intelektualnie.
Ale, żeby nie było, że umywam ręce. Chciałbym celebrytologom ułatwić badania poprzez podzielenie celebrytów na grupy. Największą byliby z pewnością telebryci – ci, którzy potrafią być na żywo w dwóch stacjach jednocześnie. Potem cielębryci, co zawsze wejdą w szkodę. Żelebryci, ulizani chłopcy solaryjni, tańczący, jak im zagrają. Ścielebryci, co wiedzą, że z kim sobie pościelisz, z tym się prześpisz. Półprzytomni zielebryci, weseli z reguły nie na temat. Śpiewający trelebryci, rozmodleni wielebryci, rozsiusiani chmielebryci.