Rz: Teatr Polonia w Warszawie zaprasza w piątek na pana benefis. Czemu nie Narodowy, gdzie jest pan na etacie?
Jerzy łapiński: Przystałem na sympatyczną propozycję pani dyrektor Krystyny Jandy. A co będzie w Narodowym, zobaczymy po wakacjach.
Grał pan prawie 30 lat w gdańskim Teatrze Wybrzeże u Hebanowskiego, Okopińskiego, Majora, Babickiego. Przejście do Teatru Narodowego nie przyniosło panu równie wielu eksponowanych ról. Warto było zmieniać sceny?
Mój pobyt w Gdańsku to okres wspaniałych dyrektorów, reżyserów i świetnego zespołu. Każdy znał swoje miejsce – nie było tarć ani nadmiernych oczekiwań. Po roli w „Zmierzchu” Babla reżyser Tadeusz Bradecki zaproponował mi gościnne występy w Teatrze Narodowym. Z radością przyjąłem główną rolę Jana Potockiego w jego „Saragossie”. Wkrótce dyrektor Jerzy Grzegorzewski dał mi w Narodowym etat. Był rok 1997, w Wybrzeżu trwało bezkrólewie, kompletnie padła gdańska telewizja, zaważyły więc także motywy ekonomiczne. W Narodowym znalazłem się wśród aktorów warszawskich i krakowskich i początkowo czułem się wyobcowany. Grałem rzeczywiście mniej, choć u Grzegorzewskiego dość regularnie. To był wizjoner, rozmawiał z aktorem poprzez gest czy rekwizyt, co stanowiło dla mnie nowe, ciekawe doświadczenie. W Gdańsku nie marzyłem już o wielkich rolach, czułem się aktorem spełnionym.
Jednak ryzykuje pan granie w nowych sztukach w Laboratorium Dramatu, bez pewności, czy wejdą do repertuaru.