Aż tak to nie. Z prostej przyczyny – mam żonę i czwórkę dzieci, czuję się za nich odpowiedzialny i, jakkolwiek by to brzmiało banalnie, muszę im zagwarantować przyszłość.
[b]Ale tak naprawdę nie wiemy, co nas czeka, może tańczymy na „Titanicu”, który już zaczął tonąć.[/b]
Wolę nawet o tym nie myśleć. Należę do gatunku ludzi, którzy udają, że nie są chorzy, i nie chodzę do lekarza nawet, kiedy inni znaleźliby poważne powody. Wyjątkiem jest stomatolog. Kieruję się siłą pozytywnej autosugestii. Myślenie o najgorszym i rwanie włosów z głowy niewiele daje. Poza tym jestem optymistą. Obym się nie rozczarował.
[b]Tak się złożyło, że pana ostatnie duże role dotykają kapitalizmu – jego piekła w „Śmierci komiwojażera”; zamieszania i hipokryzji wywołanej sprawą dużego spadku w „Lekkomyślnej siostrze”. Bierze pan też udział w komercyjnym projekcie „Klub hipochondryków” w Syrenie. Jak się pan czuje w tak różnych gatunkowo rolach?[/b]
Dobrze, cokolwiek to o mnie świadczy. Wyszedłem z teatru Grzegorzewskiego, ale świadomie się wybrałem w podróż do Syreny, w rejony, których wcześniej nie odwiedzałem. W moim życiu zawodowym od początku zdarzały się całe tygodnie, kiedy wstawałem o szóstej rano, leciałem samolotem do Wrocławia, wracałem po południu do Warszawy, wskakiwałem na scenę, potem do kabaretu. Następnego dnia jechałem do Łodzi kręcić inny film. Zmiana ról i gatunków to fantastyczna aktorska gimnastyka. Ale mówiąc o moich ostatnich spektaklach, trzeba także wspomnieć o „Czekając na Godota” w Narodowym. To przedstawienie, które wymaga ode mnie i Wojtka Malajkata potwornego wysiłku, pokonywania własnych słabości, lenistwa. Mam wtedy świadomość, że biorę udział w czymś istotnym.
[b] I nie zastanawiacie się panowie, jak można grać na zmianę Becketta i „Klub hipochondryków”?[/b]