Te dwie Polski łączy jedno – oderwanie od rzeczywistości. Lewitują. A świat ucieka. Od kilkuset lat. Podkreślają ten fakt krytyczne wobec naszego kraju teksty zagranicznych podróżników, którzy przemierzali go w przeszłości – przerażonych biedą, chaosem, zniszczoną przyrodą, brzydotą architektury i stosunkami panującymi między Polakami. Historyczne kwestie wygłaszają z telebimów cudzoziemcy mieszkający u nas współcześnie. Czyżby niewiele się zmieniło? Wygląda na to, że wciąż mamy opinię nieudaczników najlepiej czujących się w roli ofiar. Martyrologia jest jednym z naszych sposobów na życie. Innym – pogarda dla własnego kraju, narodu. Zataczamy się od ściany do ściany. Brakuje złotego środka.
Największą zaletą spektaklu jest to, że trafia do widzów o różnym poziomie wrażliwości i wiedzy. Podczas trzygodzinnego widowiska w dwóch aktach można się delektować tekstem Mickiewicza, niezależnie od inscenizacji Wodzińskiego. Bo jest lekka, niemal wirtualna – tak jak grana na żywo, sferyczno-chilloutowa muzyka Stefana Węgłowskiego – jednocześnie sugestywna i przekonująca. Teatr w Bydgoszczy ma znakomity zespół i arcydramat w jego wykonaniu brzmi niezwykle współcześnie. Wystarczy, że aktorzy mówią do mikrofonu, i wiemy, że ich postaci kłamią, tak jak osoby publiczne w mediach.
„Wielka Improwizacja" jest popisem Michała Czachora. Jego Konrad przychodzi do miasteczka ludzi wykluczonych jako artysta przegrany, gwiazdor z prowincji Europy. Kilkunastominutowy monolog, mówiony również na widowni, brzmi jak improwizacja współczesnego muzyka będącego pod wpływem dragów – pysznego, walczącego z Bogiem o rząd dusz ludzi młodych. Kiedy perspektywa sceny zamienia się w ekran pocięty na kolorowe pasy, podświetlany stroboskopami – polski Konrad staje się kopią Thome'a Yorke'a z Radiohead.
Pojedynkuje się z nim na słowa, ale używa również przemocy, Ksiądz Piotr, grany przez Mateusza Łasowskiego, tak naprawdę, od początku do końca pozostaje Guślarzem z pierwszego aktu – chwilami brutalnym, grającym na emocjach.
Oto sfera, w której spełniają się Polacy. W realnym wymiarze muszą nas rozdzielać metalowe bramki. Albo popadamy w obojętność lub marzymy o tym, żeby jak najszybciej stąd wyjechać.