Nowelę Jarosława Iwaszkiewicza rozsławiła ekranizacja Andrzeja Wajdy, ale też kilkakrotnie, z różnym powodzeniem, przenoszona była na deski sceniczne. Mnie, na przykład, najbardziej utkwiła w pamięci znakomita wersja przygotowana przez Maję Komorowską ze studentami warszawskiej Akademii Teatralnej. Wersja, którą zdecydowanie zdominowało pięć młodych aktorek wcielających się w postacie sióstr. Spędzają one wakacje w szlacheckim dworku w Wilku, do którego przybywa niewidziany od 15 lat Wiktor Ruben. Odżywają dawne wspomnienia,  nigdy nienazwane uczucia, namiętności. Każdy z bohaterów tej opowieści skrywa jakąś tajemnicę. Podczas serii spotkań okazuje się, że pamięć nie tylko idealizuje, ale też kaleczy, a czas nie zawsze goi rany.

Agnieszka Glińska, choć podeszła do samego utworu Iwaszkiewicza z pietyzmem, to jednak nie bezkrytycznie. Może nawet towarzyszyła jej Norwidowa sentencja „nie stargam cię ja, nie, ja uwydatnię”. To, co rzuca się najbardziej, to nieco zmieniona optyka opowieści. U Iwaszkiewicza bohaterki są postaciami, takimi jakie je zapamiętał Wiktor, wydobywając je z pamięci - on je stwarza. Stają się więc jego projekcją, jego fantazmatem. U Agnieszki Glińskiej jest inaczej. To silne osobowości, które przemawiają w swoim imieniu, kobiety z krwi i kości. Oglądając je, mamy okazję poznać różne wymiary kobiecości. Można nawet powiedzieć, że każda z aktorek (Dorota Segda, Ewa Kaim, Anna Radwan, Paulina Puślednik, Natalia Kaja Chmielewska) w prezentacji swych bohaterek ma swoje pięć minut (dla nich satysfakcja, dla widzów - spora atrakcja).

Notabene jest w tej obsadzie pewna przewrotność. Jedna z najpiękniejszych aktorek Starego Teatru, Anna Radwan, została obsadzona w roli Kazi, czyli, jak mawia autor, „kobiety chudej, najbrzydszej, erotycznie bez znaczenia”. Cała opowieść snuje się w tonacji „Fal” Wirginii Woolf (nie ma się co dziwić, że Wilk i Woolf jakoś idą w parze).

Postać Wiktora rozszczepiona jest tu na dwóch aktorów. Ten starszy (Szymon Czacki) uosabia Wiktora obecnego, „przemielonego” przez upływający czas, drugi (Adam Nawojczyk) jest wspomnieniem młodości, czasów, kiedy był obiektem nadziei i pożądań. W tej koncepcji reżyserki Wiktor wyraźnie świeci  światłem odbitym. Spektakl przemyślany jest w najdrobniejszym calu, zagrany po mistrzowsku przywołuje najlepsze czasy Starego Teatru.

I pomyśleć, że gdyby Agnieszka Glińska dalej była dyrektorem, ta premiera mogłaby powstać w Teatrze Studio, które dysponowało również imponującym gronem aktorek, a w roli Wiktora najpewniej ujrzelibyśmy Krzysztofa Stelmaszyka i Modesta Rucińskiego. Szkoda, że Warszawa, która właśnie zlikwidowała po cichu Teatr założony przez Tadeusza Łomnickiego, nie ceni artystów. Łomnicki, Kamińska, Glińska wszystko jedno.