Dyrektor Teatru Słowackiego w Krakowie pozwolił sobie na pewien szalony eksperyment. Chcąc odświeżyć spojrzenie na "Wesele" Stanisława Wyspiańskiego, powierzył jego realizację jednemu z najciekawszych reżyserów węgierskich Gyorgio Bodolayowi.
Wizja Bodolaya przyciąga uwagę oryginalnością i konsekwencją, wprowadza pewną świeżość i dystans, na co nie zdecydował się żaden Polak.
Kluczowym mottem wydają się tu słowa Pana Młodego: My jeno znamy połowę o sobie, Resztę nie". Trudno spotkać polskiego reżysera, który tak konsekwentnie ukazałby rozdźwięk między naszymi "snami o potędze" a "skrzeczącą pospolitością" jak to uczynił Bodolay. Myślę, że Węgier patrzył na utwór Wyspiańskiego poprzez twórczość Mrożka, a czasem także Gombrowicza. Rzecz jest klarowna i bardzo współczesna. Dzieje się nie w bronowickiej chacie, lecz we współczesnym pomieszczeniu nafaszerowanym współczesną techniką. Czepiec w modnym garniturze, oglądając na plazmowym ekranie reportaż z Chin, pyta: "Cóż tam panie w polityce? Chińczyki trzymają się mocno?!". Nad salą, w której rozgrywa się akcja "Wesela", znajduje się strych, a właściwie rupieciarnia narodowych mitów. Jest tam stare działo, kilka szkieletów a także namalowany przez Matejkę portret Wernyhory. To właśnie stamtąd przybywają Postacie Dramatu. Mówią słowa pełne patosu, przypominają o powinnościach. Jednak nikt z biesiadników nie jest w stanie nawiązać z nimi dialogu. Wobec widm przeszłości współcześni czują się po prostu bezradni.
Osoby "Wesela" w tej inscenizacji mocno stąpają po ziemi. Poeta patrzy pożądliwie na kobiety, a w scenie z piękną Panną Młodą, szukając zakładki pod jej sercem, myśli o jej urodzie, a nie o Polsce.
To "Wesele" jest lustrem, w którym warto się przejrzeć, mimo że na naszym wizerunku pojawią się rysy.