Paweł Miśkiewicz może być pewien, że scenografia jego spektaklu jest imponująca, a może nawet najlepsza w ostatnich latach w polskim teatrze.
To zbiegająca się w głębi sceny perspektywa statku kosmicznego. Po lewej stronie pęcznieje rozłożysty i ciężki bar z marmurową ladą. Po prawej aktorzy w fotelach przylgnęli do okien i wpatrują się w tajemniczą kosmiczną noc. Zarówno okna, jak i półki na bagaże powyżej nich są nienaturalnie powiększone. Jakby statek, niczym bohaterka Carrolla, połknął cudowne ciastko i urósł do gigantycznych rozmiarów.
Aby zwiększyć efekt perspektywy, strop sceny został obniżony i zrytmizowany pulsami jarzeniówek. Dominuje kolor marchewkowy z marzeń Białego Królika. Włosy Barbary Krafftówny, Alicji wracającej po latach, również są takiego koloru.
Wszystko można dokładnie obejrzeć, bo uwertura aktorskiego milczenia trwa tak długo, że kilkakrotnie zdążyłem policzyć: foteli jest 17. I poczuć obawę, że w spektaklu spodoba mi się tylko scenografia.
Nie mam wątpliwości, że Miśkiewicz podjął się arcytrudnego wyzwania. Przez dwie godziny stara się skupić uwagę widzów, bawić ich, przerażać, zaskakiwać – obrazami i dialogami piętrzącymi skalę absurdu wyżej, niż sięgają Himalaje. Z premedytacją, zgodnie z Carrol- lem, niszczy w zalążku każdy przejaw realistycznej akcji. Szuka formy dla logiki szalonego snu i życia, które go fascynują. Ale gdy chce je opisać, grzęźnie w niewypowiedzianym. Możemy tylko wierzyć na słowo, że to, co zamierzył, miało być wspaniałe, niesamowite.