Na wszystkich pokazach tłok, drzwi się nie domykają, brakuje wejściówek. Sale muszą być nieduże, bo obrzędy wymagają bliskości. Tu nie ma wygodnego podglądania z dystansu.
Trzeba być gotowym do uczestnictwa, skonfrontować się z egzotyczną duchowością i prastarymi praktykami. Ten festiwal wprawia w zachwyt, ale ma swoją cenę: wywołuje niepokój, a często poczucie ubóstwa. Do świata masowo szytych T-shirtów i dżinsów wkraczają goście w chustach haftowanych złotymi nićmi, tunikach szytych jak przed wiekami i specjalnie drapowanych jedwabiach. W naszej codzienności, pełnej technologii i racjonalizacji, zjawiają się szamani, zaklinacze, uzdrowiciele, którzy rozmawiają z duchami i przywołują energie. Ożywiają wierzenia i zachowania, które dawno porzuciliśmy.
[srodtytul]Preislamskie praktyki[/srodtytul]
Brave Festival stawia wymagające pytania, bo jego gwiazdami są przedstawiciele zanikających kultur. Razem z zachwytem trzeba przełknąć bezradność i żal. Kto kupuje bilet, zgadza się na rolę świadka. Za 30 zł traci komfort obojętności – każde spotkanie z dalekimi gośćmi jest prawdopodobnie ostatnim. Trudno podziwiać kunszt arabskich śpiewaczek, gdy się wie, że ta fantastyczna muzyka umiera na naszych oczach. Żyje tylko 25 osób, które potrafią wykonać rytuał Zar. Jego mistrzyniami są Egipcjanki z południa kraju, mężczyźni pełnią jedynie rolę pomocników. Zar jest w Egipcie zakazany, to praktyka preislamska, stworzona z myślą o cierpiących kobietach. Odprawia się go jeszcze m.in. w Sudanie i Jemenie. Śpiew, rytm i wyższe moce się łączą, by wyswobodzić kobiety z psychicznych ciężarów. Znane są przypadki uzdrowień z fizycznych dolegliwości, ale rytuał ma przynosić katharsis.
We Wrocławiu ceremonię prowadziła Madiha, potężna kobieta o nieprzeniknionej twarzy i wibrującym, gardłowym śpiewie. Najpierw wykonywała inwokacje bez muzyki, później zespół akompaniował jej na bębnach i tamburynach obleczonych kozią skórą. Madiha niby stoi nieruchomo, ale każdy z jej gestów – miniaturowych i precyzyjnych – jest doskonale widoczny. Wystarczy, że poruszy ramionami, zmruży oczy, przesunie dłoń, a promieniuje zmysłowością i mistycyzmem. Od pierwszych nut wiadomo, że to coś więcej niż koncert, ale utwory dopiero z czasem nabierają transowego rytmu: kobiety wyrzucają w powietrze tamburyny i uderzają dłońmi w napiętą skórę. Instrumenty wirują szybciej i mocniej, kręci się w głowie. Nagle wszystko cichnie, po dramatycznym napięciu nie ma śladu.