Dlaczego nie przerobić „Procesu" na musical, skoro ten gatunek przywłaszcza sobie rozmaite dzieła literackie, wydarzenia historyczne, współczesne zdarzenia polityczne, a nawet subtelną poezję Eliota, z której powstały przebojowe „Koty"? Wszystko może być musicalem, choć każda przeróbka czy adaptacja niesie ze sobą określone koszty.
Z powieści Kafki Jakub Szydłowski wykroił kameralną opowieść o człowieku, który z nieznanych sobie przyczyn ma nagle stanąć przed sądem, by tłumaczyć się z postępków, których nie popełnił. Im bardziej Józef K. chce udowodnić swą niewinność, tym bardziej atmosfera wokół niego się zagęszcza.
Z prozy pokazującej relacje jednostki z bezduszną, groźną władzą powstało lekko groteskowe widowisko o absurdalnej rzeczywistości. Musical jest dziś w stanie podjąć każdy temat, jednak zawsze go „formatuje", przykraja do swoich norm. Zdarzenia najbardziej dramatyczne pokaże w atrakcyjny, widowiskowy sposób, ozdobi piosenką, doda jakiś wątek miłosny.
„Proces" na małej scenie stołecznej Romy jest też tak skonstruowany, a twórcy wyraźnie wzorowali się na receptach mistrza Andrew Lloyda Webbera, co dostrzec można zwłaszcza w muzyce Jakuba Lubowicza. Mamy rozbudowane, śpiewane dialogi, muzyczne pastisze i obowiązkowy liryczny przebój z udanym szlagwortem: „W miłości, tak jak i przed sądem, musimy wszystko wyznać".
Na adaptację Kafkowskiego „Procesu" to jednak za mało. By los głównego bohatera mógł nas rzeczywiście obchodzić, należałoby wyjść poza gładką konwencję. Nie dopomógł temu spektaklowi również sam Józef K., czyli Grzegorz Pierczyński. Stworzył postać zbyt jednowymiarową, nie ma atmosfery zagubienia, osaczenia, która pomogłaby budować napięcie.