Proszę sobie wyobrazić, że jesteśmy w stolicy putinowskiej Rosji. Na moskiewskiej scenie pojawia się Daria Ursuljak, aktorka o wyglądzie niezłomnej ukraińskiej pilotki Nadii Sawczenko, w kombinezonie, z krótko obciętymi włosami.
Moskiewski Teatr Narodów ma wtedy coś z teatru działań wojennych. Zapadła ciemność, a dworacy ze sztuki Witolda Gombrowicza, tu w maskach noktowizyjnych – przypominają żołnierzy dokonujących cyberataku. Demoniczny Szambelan z przezroczystą maską na twarzy to przewrotnie zmodyfikowana wersja Lorda Vadera. Iwona nie poddaje się. Dumnie milczy.
„Gwiezdne wojny" nie miały konkretnego adresu w kosmosie, a było dla nas jasne, że chodzi o ZSRR. W pokazanej u nas w stalinowskim Pałacu Kultury „Iwonie" nie mówi się o Rosji. Z głośników słyszymy opowieść o zawłaszczaniu internetu. I dla polskiej widowni oglądającej spektakl na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych ważniejsze od konotacji rosyjskich było to, że Iwona wpadła w sieć, która osacza globalnie: kontroluje, inwigiluje.
Internetowa metafora przystaje do Gombrowiczowskiej sztuki z lat 30. Właśnie wtedy rozgrywał się dramat wolności, jaką miała dać światu sowiecka rewolucja. Awangardowi artyści, którzy ją współtworzyli – tak jak Iwona próbujący rozbić zmurszały język komunałów i frazesów – padali ofiarą stalinowskich czystek.
Grzegorz Jarzyna odwołuje się do tej historii poprzez scenografię Piotra Łakomego. Jej prostota współgra z Iwoną: to walec i prostopadłościan – motywy znane z awangardowej radzieckiej sztuki, którą Stalin i jego dwór uznali, tak jak każdy przejaw wolności, za burżuazyjne wynaturzenie. Zaś artystów niegodzących się na kontrolę skazywali na śmierć.