Jeśli dyrekcja chciała udowodnić, że nasi choreografowie są pozbawieni talentu, a tancerze potrafią jedynie bezradnie snuć się po scenie, zamiar udał się całkowicie.
Żal, że ofiarą stał się także najlepszy nasz balet: „Pan Twardowski” Ludomira Różyckiego. Oparty na legendzie z czasów Zygmunta Augusta również dzisiaj może być atrakcyjny dla widza, nie tylko polskiego.
Ta premiera nie jest tylko jednorazowym wypadkiem. Sposób potraktowania „Pana Twardowskiego” dowodzi, że kolejne kierownictwo Opery Narodowej nie ma koncepcji, jak prowadzić swój zespół baletowy – najliczniejszy i wciąż najlepszy w Polsce. Trzy lata temu pojawiła się szansa, że zechce go objąć Krzysztof Pastor – choreograf liczący się w Europie, na stałe pracujący za granicą. Ówczesny dyrektor Opery Narodowej Mariusz Treliński obawiał się jednak tak silnej indywidualności i do podpisania kontraktu nie doszło. Od tego momentu zdecydowanych prób umocnienia zespołu nie było.
Jest oczywiście pytanie, kto mógłby się tego podjąć. Fachowców o menedżerskich umiejętnościach w baletowym światku nie mamy wielu, choreografów także. Ale w przypadku „Pana Twardowskiego” wystarczyłoby lepsze rozeznanie, by zaproponować innego realizatora. Można było dać szansę nowemu pokoleniu (Jacek Przybyłowicz, Izadora Weiss), sięgnąć po tancerzy z ambicjami choreograficznymi (Sławomir Woźniak, Waldemar Wołk-Karaczewski) lub zaprosić Marka Zajączkowskiego. W bydgoskiej Opera Nova zrealizował rok temu nowoczesnego „Pana Twardowskiego”, a jego spektakl w porównaniu z warszawskim to artystyczne Himalaje.
Wybrano jednak Gustawa Klauznera, od kilkunastu lat przejawiającego małą aktywność twórczą. Ambicje miał duże. Faustowską legendę o polskim szlachcicu postanowił zamienić we współczesną opowieść o młodym człowieku, który dla osiągnięcia sukcesu też gotów jest podpisać pakt z nieczystymi siłami.