– Mam wrażenie, że to jest ostatni tego typu przypadek – mówił wczoraj Radosław Sikorski. Uczestniczył w posiedzeniu unijnych ministrów spraw zagranicznych w Brukseli, którzy rozmawiali m.in. o decyzji Komisji Europejskiej wysłania do Waszyngtonu nowego unijnego ambasadora. Bez żadnej konsultacji z państwami członkowskimi do tej najważniejszej stolicy świata jedzie Joao Vale de Almeida, najbardziej zaufany współpracownik szefa KE Jose Barroso. I jak on – Portugalczyk.
Sprawa zbulwersowała dyplomatów z kilku powodów. W Waszyngtonie unijnym ambasadorem był wcześniej John Bruton, były irlandzki premier. Wydawało się, że następnym wysłannikiem powinien być człowiek o podobnym znaczeniu politycznym, a nie urzędnik, który całą swoją karierę zrobił w unijnych instytucjach, zawdzięczający ostatnie nominacje znajomości z szefem KE. Przez pięć lat de Almeida był szefem jego gabinetu, a w czerwcu 2009 roku Barroso mianował go szefem dyrekcji generalnej ds. stosunków zewnętrznych w KE. Nominacja została ogłoszona bez zapytania o zdanie państw członkowskich. Choć traktat lizboński, który Barroso tak ochoczo forsował, mówi wyraźnie, że wpływ na nominacje ambasadorów państwa członkowskie mieć muszą.
Oburzenie odważył się nieoficjalnie wyrazić tylko Carl Bildt, szef szwedzkiej dyplomacji, jeden z najbardziej doświadczonych polityków w tym gronie. – Decyzja podjęta przez Komisję wyraźnie obniża rangę naszej reprezentacji w Waszyngtonie. Obawiam się, że w obecnym czasie jest to zły sygnał – powiedział Szwed. To na jego wniosek odbyła się wczoraj dyskusja w tej sprawie. Bo sama Komisja Europejska uważa, że wszystko jest w porządku. Traktat lizboński co prawda obowiązuje, ale wewnętrzne zasady powoływania służby dyplomatycznej jeszcze nie. A że w Waszyngtonie jest wakat, to Barroso postanowił go szybko wykorzystać i postawić państwa członkowskie przed faktem dokonanym.
I okazało się, że jest w tym skuteczny. Bildt co prawda wyrażał wątpliwości, ale nominacji już nikt nie cofnie i nie będzie głośno krytykował. – Jest w naszym interesie, aby przedstawiciel UE w Waszyngtonie miał nasze wsparcie – powiedział Sikorski zapytany przez „Rz” o zdanie na temat tej nominacji.
Decyzja KE po raz kolejny stawia też pod znakiem zapytania niezależność Catherine Ashton, unijnej szefowej dyplomacji. Od początku krytykowano ją za to, że zbyt ulega wpływom Barroso, choć według traktatu lizbońskiego powinna reprezentować zarówno Komisję, jak i państwa członkowskie. Jej rzecznik próbował wczoraj ratować sytuację. – To pani Ashton zgłosiła kandydaturę Almeidy – mówił Lutz Güllner.