42-letni Massimo Tartaglia, który zranił Silvia Berlusconiego, od dziesięciu lat leczy się psychicznie i nigdy nie był związany z żadnym ugrupowaniem politycznym. Tak usprawiedliwiają się politycy i dziennikarze lewicy oskarżani o moralną odpowiedzialność za zamach, bo od miesięcy prowadzą kampanię nienawiści wymierzoną w premiera. Ale z jakiegoś powodu szaleniec znalazł się w zorganizowanej grupie, która przyszła na Piazza del Duomo specjalnie po to, by zakłócić przebieg wiecu swoich politycznych wrogów – partii Berlusconiego Lud Wolności.
Obecny na wiecu komentator „Corriere della Sera” Pierluigi Battista zaświadcza, że kontestatorami kierowała przerażająca, dzika, ślepa nienawiść: „Dla nich Berlusconi jest personifikacją zła, które należy w imię słusznej sprawy za wszelką cenę usunąć, a nie człowiekiem, który wygrał wolne, demokratyczne wybory”. Jednak, jeśli nawet uznać atak za jednorazowy wybryk niezrównoważonego człowieka – podkreślają włoscy komentatorzy – ogromny niepokój musi budzić to, że już w kilka godzin po incydencie na Facebooku powstał „Fanclub Massima Tartaglii”. Wśród 20 tys. entuzjastycznych wpisów można było przeczytać m. in.: „Tartaglia santo subito”, „To tylko pierwszy cios, po którym będą następne”, „Berlusconiego należy fizycznie zlikwidować”.
[srodtytul]Mobilizacja lewicy[/srodtytul]
Jeden z najwybitniejszych włoskich publicystów Giampaolo Pansa, świadek lat terroru Czerwonych Brygad, ostrzega, że obecny klimat polityczny do złudzenia przypomina sytuację z początku lat 70. Obawia się, że „teraz mogą sięgnąć po bomby i kule. Dziś Berlusconi, ale jutro ofiarą może paść Bersani (Pierluigi, przywódca opozycyjnej Partii Demokratycznej – red.)”.
Do gwałtownego zaostrzenia politycznego sporu doszło w czerwcu, gdy opozycja wyszła pobita z wyborów lokalnych i do europarlamentu, a klęska była o wiele dotkliwsza niż w wyborach parlamentarnych z kwietnia 2008 r.