Strajk komunikacji miejskiej w Berlinie, nieczynne stalownie w kilku landach, przerwy w pracy w elektrowniach koncernu Vattenfall, demonstrujące kasjerki z supermarketów – takiej fali strajków dawno w Niemczech nie było. Kilka potężnych związków zawodowych – z wojowniczym IG Metall zrzeszającym około trzech milionów osób na czele – domaga się podwyżki płac, grożąc rozszerzeniem akcji strajkowej. Wszyscy biorą przykład ze związku maszynistów kolejowych, którzy po sparaliżowaniu ruchu dostali to, co chcieli.
– Walczymy o należny nam udział w rosnących zyskach koncernów. Ofiarności pracowników niemieckie firmy zawdzięczają okres prosperity – tłumaczy Wolfgang Nettelsroth z IG Metall. Po wielu chudych latach, kiedy oskarżane o doprowadzenie Niemiec na skraj bankructwa traciły członków i wpływy, związki wkraczają na polityczną scenę, widząc, że nadszedł ich czas.
O przychylność związków zabiegają nie tylko populiści i postkomuniści z Partii Lewicy, ale i socjaldemokraci z SPD.
– Trzeba wprowadzić płace minimalne tak jak w wielu innych krajach UE – powtarza przy każdej okazji Kurt Beck, szef SPD, przygotowując swą partię do wyborczej batalii w przyszłym roku. Wzmocniona niedawnym sukcesem wyborczym w Hesji SPD, która dopiero dziesięć lat po utworzeniu RFN zaakceptowała kapitalistyczny model gospodarki, liczy w przyszłorocznych wyborach do Bundestagu na głosy związkowców i szermuje hasłami społecznej sprawiedliwości.
– W przyszłości nie może być tak, że SPD dba o sprawiedliwość społeczną, a partie chadeckie zajmują się zapewnianiem tego, aby było co dzielić – odpowiada kanclerz Angela Merkel w piątkowym wywiadzie dla „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. Domaga się od partnera koalicyjnego swego rządu, by zaprzestał licytacji z Partią Lewicy o miano ugrupowania najbliższego interesom pracowników.