Napastnicy plądrują mieszkania imigrantów i podpalają ich sklepy. W ciągu dwóch tygodni zginęło co najmniej 50 obcokrajowców. Władze wysłały wojsko do ubogich przedmieść, gdzie sytuacja jest najgorsza. Mieszkańcy kraju mówią o największej fali przemocy od czasu upadku apartheidu.
Imigranci, których w 50-milionowej Republice Południowej Afryki jest około 10 procent, masowo decydują się na powrót do swoich krajów. Władze sąsiedniego Mozambiku musiały nawet wybudować obozy przejściowe dla 20 tysięcy uchodźców. Z RPA wyjeżdżają też obywatele Zimbabwe, ale ponieważ w ich kraju panuje głęboki kryzys gospodarczy, uciekają do Zambii.
– Prezydent Thabo Mbeki od lat prowadził politykę otwartych drzwi. Marzyły mu się zjednoczona Afryka i renesans kontynentu. Przyjechało wielu imigrantów, którym często powodzi się lepiej niż miejscowym, bo albo są bardziej pracowici, albo przyjechali z kapitałem robić interesy. A ponieważ wszystko drożeje i tutejszej biedocie żyje się coraz gorzej, wybuchł bunt – opowiada „Rz” Andrzej Romanowicz, prezes polskiego stowarzyszenia inżynierów, który od 38 lat mieszka w RPA.
Prezydent Mbeki potępił akty przemocy. Przekonuje jednak, że ataki to sprawka grupy przestępców. Sytuację próbował uspokajać przywódca rządzącego Afrykańskiego Kongresu Narodowego (ANC) Jacob Zuma, który spotkał się z mieszkańcami biednych przedmieść Johannesburga. Powitały go krzyki i gwizdy. – Nie mamy wody, prądu ani toalet. Jesteśmy wściekli i chcemy walczyć o swoje – usłyszał od jednego z mieszkańców.
– Sytuacja jest poważna. Do pogromów dochodzi głównie w slamsach, ale niepokoje przenoszą się do kolejnych miast. Rząd nie dostrzega, jak wielkie jest niezadowolenie ludzi – tłumaczy Romanowicz.