Niezależnie od tego, kogo wystawi konserwatywna UMP w wyborach prezydenckich 2017 roku, liderka skrajnej prawicy Marine Le Pen i tak w pierwszej turze wygrywa – wynika z najnowszej analizy instytutu TNS Sofres. Głosowałoby na nią 28 proc. Francuzów, na byłego prezydenta Nicolasa Sarkozy'ego (UMP) zaś 25 proc. i 17 proc. na starającego się o reelekcję socjalistę Francois Hollande'a.
Gdyby Sarkozy, który właśnie w tym tygodniu zapowiedział powrót do polityki i walkę o przejęcie przywództwa UMP, jednak nie starał się o powrót do Pałacu Elizejskiego, przewaga Le Pen byłaby jeszcze większa. Wówczas charyzmatyczna blondynka otrzymałaby 32 proc., o wiele więcej niż zarówno Francois Fillon (premier za rządów Sarkozy'ego), jak i Hollande – po 17 proc.
Le Pen bez trudu pokonałaby też w drugiej turze wyborów Hollande'a (stosunkiem 54 do 46 proc.), choć uległaby kandydatowi prawicy (np. z Sarkozym przegrałaby stosunkiem 39 do 61 proc.).
– Musimy działać inaczej. Jeśli Le Pen dojdzie do władzy, będzie to ogromny, być może ostateczny cios dla zjednoczonej Europy – ostrzega Valls.
Na sukces Marine Le Pen składa się kilka okoliczności. To przede wszystkim tragiczne notowania obecnego prezydenta, któremu ufa już tylko 13 proc. Francuzów (najniższy wynik w V Republice). Prezydent nie tylko nie potrafił obniżyć bezrobocia (3,4 mln osób) i wyrwać z marazmu gospodarki, ale opublikowana kilka dni temu książka jego byłej partnerki Valerie Trierweiler „Merci pour ce moment" („Dziękuję za tę chwilę") obnaża Hollande'a jako człowieka niesłownego i brutalnego, który z pogardą odnosi się do biednych (nazywa ich „bezzębnymi"). Równie duży kryzys przeżywa jednak UMP, której liderzy uwikłani są w afery korupcyjne.