Anna Słojewska z Brukseli
Zaledwie cztery tygodnie po rozpoczęciu kadencji na stanowisku przewodniczącego Komisji Jean-Claude Juncker musiał się zmierzyć z wotum nieufności ze strony Parlamentu Europejskiego.
Głosowanie zdecydowanie wygrał. Tylko 101 eurodeputowanych opowiedziało się za jego dymisją, 461 było przeciw, 88 wstrzymało się od głosu. Trudno było jednak o inny wynik, skoro Juncker był zgłoszony na szefa KE przez dwie największe frakcje – chadeków i socjalistów – w koalicji z mniejszą grupą liberałów. Żadna z tych grup nie mogłaby po zaledwie kilku tygodniach uznać, że Juncker nie nadaje się na to stanowisko, skoro wcześniej argumentowały, że jest najlepszym kandydatem. Mimo że od dawna było wiadomo, że Luksemburg buduje swój dobrobyt na niskich podatkach dla firm, które wcale nie osiągają dochodów w tym kraju.
Tym, którzy chcieli odwołania Junckera, nie podobało się zarówno to, że Luksemburg zmniejszał dochody do budżetów innych krajów, czerpiąc z tego korzyści dla siebie, jak i to, że wszystko to działo się w dobie kryzysu. – W czasie kiedy Juncker jako premier Luksemburga pomagał międzynarodowym korporacjom krętackimi umowami podatkowymi, jednocześnie jako szef Eurogrupy zobowiązywał do cięć wydatków i podwyżek podatków tych, którzy wpadli w pułapkę wspólnej waluty – powiedział Steven Woolfe, eurodeputowany UKIP, czyli Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa, której szefem jest Nigel Farage.
Złe towarzystwo
Wygrana Junckera była jednak przesądzona. Tym, co zaskakuje, jest jej skala. 461 głosów poparcia to więcej niż 423, które Juncker dostał, gdy był wybierany na przewodniczącego KE w październiku przez ten sam Parlament Europejski. Mniejsza była też tym razem skala sprzeciwu. Za jego odwołaniem było wspomnianych 101 osób, a przeciwko jego powołaniu w październiku aż 209.