Dla starych wiarusów z rezerwy brzmi to jak baśń o żelaznym wilku, ale w warunkach bojowych wojsko podczas kolacji może dziś wybierać, czy czas na spaghetti carbonara, zapiekankę ziemniaczaną z szynką czy swojskie łazanki z kapustą.
Znakiem rozpoznawczym biało-czerwonej polowej kuchni są tradycyjne, konkretne zupy – zupełnie nieistniejące np. w jadłospisie sojuszniczej US Army. Podczas misji w Afganistanie wyjątkowo smakowały Amerykanom. Za puszkę ogórkowej czy grochówki można było dostać zestaw z dzienną racją made in USA.
– Smak to w wojsku sprawa poważna. Ma polskiemu wojownikowi XXI wieku odpowiadać, bo inaczej cierpią duch i gotowość bojowa – mówi ppłk Spychała.
Dlatego każda nowa potrawa przechodzi w wojsku testy. Setki żołnierzy mogą po spożyciu nowinki wyrazić swoje zdanie, przyznając punkty od 1 do 9. Jeśli potrawa nie uzyska minimum 6 punktów, nie ma w armii szans.
Żywieniowcy z warszawskiego ośrodka badawczo-wdrożeniowego twierdzą, że polska wojskowa kuchnia polowa może wyrazistym smakiem konkurować w atlantyckiej rodzinie nawet z wyróżniającymi się potrawami Francuzów. Tyle że nie udało się wciąż doścignąć jakości i przede wszystkim trwałości legendarnych francuskich deserów mlecznych: kremu waniliowego czy czekoladowego.
Racje żywnościowe, aby zrekompensowały wydatek energetyczny i żołnierski wysiłek w boju, zdaniem speców z sojuszu północnoatlantyckiego muszą być zbilansowane pod każdym względem. Istotne są witaminy, mikroelementy, wartość kaloryczna dobrana do warunków zewnętrznych, klimatu, a nawet trudności misji. Atlantycka koalicja zaleca też, aby potrawy z polowego jadłospisu nie powtarzały się w ciągu kolejnych 14 dni.