Zgodnie z zasadą rotacji przywódcy 20 najbardziej wpływowych państw świata powinni w 2017 roku spotkać się w Europie. Prócz Niemiec żadne państwo nie zgłosiło zainteresowania organizacją szczytu.
Nikt nie zamierzał wchodzić w paradę kanclerz Angeli Merkel, która – jak pisze „Spiegel" – wiąże ze szczytem G20 spore nadzieje. W tym samym roku odbędą się w Niemczech wybory do Bundestagu i w ich wyniku pani kanclerz może mieć szansę na czwartą kadencję na stanowisku szefa rządu, dorównując tym samym Helmutowi Kohlowi – „kanclerzowi zjednoczenia". Merkel na tym niezwykle zależy i przygotowania do szczytu G20 zwiększyć mogą szanse wyborcze CDU/CSU.
Nie tylko o to chodzi. Takie imprezy jak szczyty G20 czy G7, który odbędzie się w czerwcu w Niemczech, podkreślają wiodącą rolę polityczną Niemiec na arenie międzynarodowej. Ich dominacja w Europie jest już faktem.
Jak udowadnia European Council on Foreign Policy, z 28 badanych obszarów aktywności politycznej państw UE w 2014 roku Niemcy odegrały wiodącą rolę w 17 z nich. Począwszy od sankcji wobec Rosji, negocjacji z USA w sprawie TTIP poprzez sprawy bałkańskie po kontakty z Chinami. Co więcej, w obszarach, w których Niemcy nie przejawiały zwiększonej aktywności, UE zachowywała się pasywnie.
Trudno o bardziej przekonujący dowód na przywództwo Niemiec. Chciane czy niechciane, nie ma to już większego znaczenia. Przez wiele lat Berlin rzeczywiście wzdragał się przed przyjęciem wiodącej roli w Europie. Z wielu względów, nie wyłączając obciążeń historycznych. Ta epoka należy już definitywnie do przeszłości.