Ivana Königsmarková jest szefową czeskiego Związku Położnych, który od lat lansuje porody w domu. Ona sama od 2000 roku przyjęła ich około 500. Nigdy – jak zapewnia – nie towarzyszyły im żadne poważne komplikacje. – Rocznie witam na świecie około 70 dzieci. Może tylko w pięciu przypadkach konieczna była wizyta w szpitalu – mówi „Rz".
Jeden przypadek kosztował ją jednak reputację, a być może i karierę, nie mówiąc o tym, że nad czeskie środowisko domowych położnych ściągnął czarne chmury. Chłopiec, którego powitała na świecie w 2009 roku, zmarł po 20 miesiącach. Gdy się urodził, nie oddychał, była potrzebna pomoc karetki. Noworodka w stanie krytycznym przewieziono do szpitala. W jego mózgu nastąpiły jednak nieodwracalne zmiany.
Sprawa trafiła do sądu, który kilka dni temu ogłosił precedensowy wyrok, zarzucając Königsmarkovej duże zaniedbania. Położna dostała dwa lata więzienia w zawieszeniu, przez pięć lat ma zakaz wykonywania zawodu i musi zapłacić 2,7 mln koron (ponad 480 tys. zł) jako zwrot kosztów leczenia chłopca.
– Poród przebiegał prawidłowo. Zrobiłam wszystko, co było konieczne. Na pewno będę się odwoływać od wyroku – zapewnia. To pierwsza tego typu sprawa w Czechach. Ale być może nie ostatnia.
Ratunek w szpitalu
W ostatnich dniach w Pradze zmarło jeszcze jedno dziecko, które urodziło się w domu. Stołeczny szpital Motol już zapowiedział, że złoży w tej sprawie doniesienie do prokuratury. Noworodek trafił tam w stanie krytycznym. Wstępnie lekarze oceniali, że owinął się pępowiną i gdyby poród odbywał się w szpitalu, na pewno by przeżył. Przekonywali, że w 99 proc. takich przypadków życie dziecka można uratować, wykonując cesarskie cięcie.