– Wszystkich was wzywam, gdy tylko rano wstaniecie, idźcie do centrum Erywania – wezwał Ormian przywódca opozycji Nikol Paszynjan.
Wielotysięczne demonstracje zaczęły się 13 kwietnia, gdy parlament zaaprobował kandydaturę byłego prezydenta Serża Sarkisjana na szefa rządu. Wcześniej rządzący przez dwie prezydenckie kadencje Sarkisjan (nie mógł już kandydować na trzecią) przeprowadził zmiany konstytucji, które odbierały uprawnienia głowie państwa i przekazywały je szefowi rządu. Gdy sam chciał zostać tym ostatnim, Ormianie wyszli na ulice.
Po 12 dniach Sarkisjan ugiął się i podał do dymisji, kończąc dekadę swoich rządów. Ale powstał problem, kto ma być jego następcą. Partia Republikańska Sarkisjana ma większość w parlamencie, dlatego na te stanowisko zaproponowała byłego wysokiej rangi menedżera Gazpromu i byłego wicepremiera Karena Karapetiana.
Opozycja gwałtownie zaprotestowała domagając się sformowania rządu tymczasowego i przeprowadzenia przedterminowych wyborów parlamentarnych, a tym samym zakończenia epoki rządów Partii Republikańskiej. Ale wszystkie drobne ugrupowania opozycyjne – które poparły manifestantów i ich przywódcę Paszynjana – mają w 105-osobowym parlamencie tylko 49 deputowanych. Brakuje czterech głosów. Nie wiadomo, czy jacyś deputowani Partii Republikańskiej się wyłamią, przejdą na stronę demonstrantów i zagłosują za odsunięciem na długi czas swojej partii od rządów.
Przywódcy „republikanów” grają na czas, próbując uzyskać poparcie Moskwy. Armenia do tej pory była jednym z najbliższych sojuszników Rosji, lider protestów Paszynjan zaś znany jest z niechęci do idei integracji „euroazjatyckiej” (czyli wokół Kremla) i instytucji ją reprezentujących. Szef MSZ i wicepremier pojechali do Moskwy szukać wsparcia. Bez wątpienia rozmawiali w administracji prezydenta Putina (choć nie wiadomo z kim) oraz szefem rosyjskiej dyplomacji Siergiejem Ławrowem. Ale Kreml ograniczył się do oświadczenia, że manifestacje i zmiana rządu to „wewnętrzna sprawa Armenii”.