42-letnia Aminatu Haidar poleciała do Nowego Jorku po nagrodę za promowanie praw człowieka. Do al Ujun w Saharze Zachodniej, byłej hiszpańskiej kolonii w Afryce, obecnie kontrolowanej w większości przez Maroko, wracała przez hiszpańskie Wyspy Kanaryjskie. Odleciała stamtąd 14 listopada. Dzień później została odesłana z powrotem przez marokańską służbę graniczną. Bez paszportu, bo go jej odebrano za to, że w karcie imigracyjnej w miejscu kraju zamieszkania wpisała Saharę Zachodnią. Uznano to za „wyrzeczenie się obywatelstwa marokańskiego”.
Haidar pozostała na lotnisku. Od 16 listopada prowadzi głodówkę. Jest coraz słabsza, ale i coraz sławniejsza. Z pielgrzymką do Lanzarote ciągną politycy i celebryci – żądają, by pozwolono jej wrócić do al Ujun. Na lotnisku roi się od dziennikarzy. W czwartek, w Międzynarodowym Dniu Praw Człowieka, wycieńczona Saharyjka zorganizowała na lotniskowym przystanku autobusowym konferencję prasową. – Moje morale nadal jest wysokie – zapewniała, siedząc na wózku inwalidzkim.
[wyimek]Według ekspertów głodującej kobiety nie można karmić siłą, bo nie jest w Hiszpanii więźniem[/wyimek]
Hiszpania chciała jej przyznać obywatelstwo i paszport, ale podziękowała. Przyciskani do muru przez międzynarodową opinię publiczną Marokańczycy też są gotowi wydać jej nowy paszport, lecz musiałaby o to wystąpić. Ale ona, choć w domu czeka na nią dwoje dzieci, woli umrzeć, niż prosić o cokolwiek „okupanta”.
Oskarża też rząd w Madrycie. – Hiszpania nie stara się wystarczająco. Zamiast wywierać presję na Maroko, wywiera ją na mnie. Maroko ustąpi wcześniej czy później – mówi. Dodaje, że wróci do al Ujun „żywa lub martwa, z paszportem lub bez”. Nie pozwoli się karmić ani badać hiszpańskim lekarzom. Eksperci też są zresztą zdania, że póki jest przytomna, trzeba uszanować jej wolę. Nie można jej zabrać siłą do szpitala czy karmić – nie jest przecież więźniem.