Chociaż protesty przeciwko podwyżce czesnego trwają już ponad 100 dni, do niedawna mało kto zwracał na nie uwagę. Dopiero kiedy pokojowe demonstracje zaczęły przeradzać się w zamieszki, kolejny społeczny bunt przyciągnął uwagę mediów z całego świata. W dotkniętych kryzysem społeczeństwach kanadyjscy studenci szybko zjednują sobie sympatię. Solidarność z nimi zapowiedzieli już studenci z Nowego Jorku i Paryża, którzy również mają wyjść na ulice.
Studenci z prowincji Quebec nie zgadzają się na zapowiedzianą przez rząd podwyżkę czesnego o 80 procent. W ciągu kilku lat opłaty za studia miałyby stopniowo wzrosnąć o 1800 dolarów za rok nauki. Pierwsi demonstranci wyszli na ulice w lutym. Od tamtej pory fala protestów przybiera na sile. Czara goryczy przelała się w ostatni piątek, kiedy parlament przyjął ustawę ułatwiającą władzom pacyfikację demonstracji. Zgodnie z nowymi przepisami organizatorzy protestów, w których ma wziąć udział więcej niż 50 osób, muszą z 8-godzinnym wyprzedzeniem poinformować o nich władze. Potem uczestnicy manifestacji muszą się trzymać wyznaczonej trasy. Za blokowanie dostępu do uczelni grozi grzywna od 1 do 5 tysięcy dolarów. Organizatorzy protestów, podczas których będzie łamane prawo mogą zapłacić nawet 35 tysięcy dolarów kary.
Wprowadzenie tak restrykcyjnych przepisów, które zdaniem niektórych ekspertów są niezgodne z konstytucją, dolało oliwy do ognia. W ostatnich kilku dniach demonstracje w Montrealu miały nawet 150 tysięcy uczestników i wyjątkowo gwałtowny przebieg. Aresztowano ponad 400 osób. Studenci czują się jednak coraz silniejsi, bo zdołali przyciągnąć uwagę mediów z całego świata.
Według tego samego scenariusza zaczynała się fala protestów „Occupy Wall Street", która rozlała się na cały świat.
Zawłaszczanie przestrzeni publicznej na znak protestu przeciwko elitom odpowiedzialnym za wywołanie kryzysu zaczęło się w Hiszpanii, ale uwagę świata przykuła dopiero brutalna akcja policji na moście Brooklińskim w Nowym Jorku. Potem protest zaczął szybko ogarniać inne kraje.