Ministerstwo Gospodarki pracuje nad nowym sposobem wspierania odnawialnych źródeł energii. Z informacji „Rz” wynika, że zaproponowało organizację przetargów na dotacje do budowania takich elektrowni. Co więcej, ma być ustalana roczna pula nowych mocy, którym przysługiwać będzie dofinansowanie.
Według planów firmy, które skorzystają z dofinansowania inwestycji, będą musiały potem sprzedawać zieloną energię po cenie rynkowej, czyli takiej jak pozostali producenci. Eksperci uważają, że jest to sprawiedliwe rozwiązanie. – W żadnym kraju w Europie firmy nie korzystały z podwójnego wsparcia – dotacji do inwestycji, a potem jeszcze do sprzedawanej energii – ocenia Sławomir Krystek, dyrektor Izby Gospodarczej Energetyki i Ochrony Środowiska.
Obecnie polski system wsparcia odnawialnej energii należy do najdroższych w Europie. Elektrownie wiatrowe, wodne i na biomasę za każdą MWh dostają rynkową cenę energii – ok. 200 zł, a do tego certyfikat ekologiczny wart 270 zł. Taki system jest zbyt drogi – w ubiegłym roku zielone certyfikaty kosztowały 2,5 mld zł. Dodatkowo branża jest wspierana dotacjami unijnymi i pożyczkami z Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. – W efekcie jedni producenci energii zyskują bardzo dużo, inni wcale – ocenia Grzegorz Wiśniewski prezes Instytutu Energetyki Odnawialnej.
Prawo do posiadania zielonych certyfikatów zachowają tylko te elektrownie, które już działają. Będą mogły korzystać z nich dopóty, dopóki inwestycja w całości się nie zamortyzuje.
Wszystkie pozostałe nowe źródła odnawialnej energii będą otrzymywać stałą cenę na jej sprzedaż do sieci. Taryfa będzie jednak inna dla wiatru, słońca, wody i biomasy. Z czasem ceny będą malały. Inwestycje, które już się zwróciły, nie będą potrzebowały wsparcia. Na takiej zmianie straci zwłaszcza Energa, właściciel największej elektrowni wodnej w kraju, wybudowanej 40 lat temu. Firma przygotowuje teraz podobny projekt hydroelektrowni. – Zmiany te zmniejszą szanse na sfinansowanie inwestycji – mówi Jacek Szubstarski z Energa Operator.