Wykopani z mistrzostw

Po 16 latach od zniesienia apartheidu w RPA kolor skóry w rzeczywistości nadal ma ogromne znaczenie. Równość zapanowała tylko pod względem goryczy i zwątpienia

Publikacja: 30.04.2010 00:44

Komunalne blaszaki w Blikkiesdorp: tam władze Kapsztadu przenoszą ludzi, których chcą usunąć z widok

Komunalne blaszaki w Blikkiesdorp: tam władze Kapsztadu przenoszą ludzi, których chcą usunąć z widoku turystów przybywających na mecze

Foto: Fotorzepa, Dariusz Rosiak DR Dariusz Rosiak

– Doszliśmy do ściany i już dosyć. Biali sami muszą się bronić, bo policja przecież nam nie pomoże. Atakują nas, okradają, gwałcą nasze kobiety. I gdy jakiś biały zostaje napadnięty, ciągle nam się mówi: „Czekaj na policję, czekaj na policję!”. Ale już dość tego. Nie będziemy stali bezczynnie i czekali, aż nas zabiją. I nie oddamy im naszych gospodarstw!

Shawn Molood jest farmerem z Ventersdorp, małego miasta w prowincji północno-zachodniej. Miasto jak miasto, wiele takich w RPA. Schludne domy, przystrzyżone trawniki, kilkanaście protestanckich kościołów, a wokół rozległe farmy po kilkaset hektarów należące do Afrykanerów, potomków Burów, białych osadników, którzy zaludniali Południową Afrykę od XVII wieku.

– Chce pan utworzenia oddzielnego państwa dla białych? – pytam. – Nie chcę oddzielnego państwa dla Afrykanerów, jestem za demokracją. Ale prawdziwą demokracją, a nie tym, co mamy teraz. Chcę demokracji bez korupcji i dyskryminacji białych. Musi być sprawiedliwość.

– To morderstwo to punkt przełomowy – mówi Ben, który przyjechał do Ventersdorp z okolic Johannesburga. Organizacja finałów mistrzostw świata załamie się. Ludzie zastanowią się dwa razy, zanim tu przyjadą. Każdy biały może się stać ofiarą przemocy. A jeśli zagraniczni kibice nie dopiszą, to ten kraj przeżyje szok finansowy. Rząd nastawił się na te finały, zainwestował miliardy randów, jeśli się nie udadzą, to będzie katastrofa.

[srodtytul]Mercedesy są dla czarnych[/srodtytul]

Rozmawiamy na trawniku przed Afrykanerskim Kościołem Protestanckim w Ventersdorp przed południem 9 kwietnia. Za chwilę rozpocznie się pogrzeb Eugene’a Terre'Blanche’a, lidera Afrykanerów zamordowanego przez dwóch czarnych pracowników rolnych tydzień wcześniej. Zjeżdżają tu całe rodziny z okolic, są również goście z innych prowincji RPA. Wszystko przypomina piknik w połączeniu z wiecem politycznym: harleyowcy na motorach, staruszki na leżakach, dzieci na trawie. Nad wszystkimi policyjne helikoptery patrolujące teren z powietrza, a nieco niżej dziesiątki funkcjonariuszy AWB, partii założonej przez Terre’Blanche’a, ubranych w mundury polowe, niektórzy z pistoletami w kaburach, i morze flag z symbolami AWB: trzy siódemki złożone w jedno w białym kole na czerwonym tle.

777 ma symbolizować ostateczne zwycięstwo Jezusa Chrystusa nad Antychrystem, którego liczbą jest jak wiadomo, 666. Czerwone tło symbolizuje krew Chrystusa, chrześcijan i Burów walczących o wolność Południowej Afryki. Biały kolor to symbol ideału białej rasy, czarny – bohaterstwa. To wszystko pięknie tłumaczy mi jeden z uczestników pogrzebu, dlaczego zatem ten symbol kojarzy mi się z faszystowską swastyką? Dlaczego niektórzy żałobnicy noszą swastyki na ramionach? Dlaczego śpiewając „Die Stem”, hymn RPA z czasów apartheidu, podnoszą ręce w faszystowskim pozdrowieniu? Dlaczego cała ta impreza przypomina jako żywo zlot neonazistów?

Pytam Shawna, dlaczego 16 lat po obaleniu apartheidu biali w RPA ciągle nie chcą podzielić się bogactwem z czarnymi. – To nieprawda, że w tym kraju biali nie oddali bogactwa. Przejdź się po mieście i zobacz, kto jeździ tymi mercedesami, hummerami i bentleyami. Nie biali. Czarny idzie do banku i dostaje kredyt, bo takie są przepisy, biały nie dostaje. Czarny będzie zatrudniany, mimo że nie ma kwalifikacji, czarny ma w tym kraju wszystko, my nie mamy nic. I jeszcze napadają na nas i zabijają naszych ludzi. W Ventersdorp 20 procent ludzi, czyli biali, utrzymuje całe miasto. Czarni nie pracują, nie chce im się. Nie płacą podatków, dostają jakieś zapomogi rządowe i z tego żyją.

– Zatrudnia pan czarnych na swojej farmie?

– Zatrudniam pięciu. Lenie patentowane, nie chce im się pracować.

– To niech ich pan zwolni.

– To nic nie da, bo nie zatrudnię innych. Nie ma nikogo do wynajęcia, bo oni siedzą w swoich osiedlach i żyją z zapomóg. Czarni nie pracują i nam nie dają pracować.

– Jak to zmienić?

– To proste. Biali powinni przestać płacić podatki i zobaczymy, skąd rząd weźmie pieniądze na te ich zapomogi.

– Dziś czarni nie mają co jeść, za apartheidu dawaliśmy im pracę, każdy był najedzony – mówi Ben Ahmad.

– Ale czy system, w którym całe bogactwo kraju należało do jednej rasy, był sprawiedliwy? – pytam. – Był sprawiedliwy, bo biali wzbogacili się uczciwą pracą. I ciągle utrzymują czarnych.

Przyjechali tu uczcić pamięć człowieka, który ich reprezentował. Eugene Terre’Blanche, założyciel Afrykanerskiego Ruchu Oporu AWB, był obrońcą apartheidu, po wprowadzeniu w RPA demokracji w 1994 roku głosił potrzebę powołania oddzielnego państwa dla białych. Stanowił skrajny margines polityczny, prawie nikt nie traktował go poważnie, nawet jeśli AWB czasem stosowała przemoc, a sam Terre’Blanche trafił do więzienia za usiłowanie zabójstwa czarnego pracownika stacji benzynowej.

W ostatnich latach odgrywał rolę politycznego mastodonta – większość białych głosuje w RPA na Sojusz Demokratyczny, partię kierowaną przez Helen Zille, premier Zachodniej Prowincji Przylądkowej, dawniej aktywistkę walczącą z apartheidem, dziś głośno krytykującą rządy Afrykańskiego Kongresu Narodowego.

AWB liczy podobno około 2 tysięcy członków, kolejne kilkanaście tysięcy popiera cele partii. Ale na początku kwietnia nagle stanęli oni w centrum życia politycznego kraju, bo ich wódz został zamordowany przez czarnych. Nie wiadomo do końca, jak do tego doszło. Najpierw wydawało się, że motywem zbrodni były pieniądze. Terre’Blanche ponoć nie zapłacił dwóm swoich ludziom za pracę i ci w odwecie zabili go. Potem jedna z gazet zasugerowała, że jedna z ofiar mogła być wykorzystana seksualnie przez Terre’Blanche’a, co wywołało prawdziwy popłoch w AWB. Wódz miałby być pedałem? A jego kochankiem „pawian” („baboon” to używane przez niektórych białych określenie czarnych)? Never!

Na szczęście adwokat jednego z oskarżonych wycofał się z tej linii obrony i twierdzi, że jego klient działał w samoobronie. Terre’Blanche miał wcześniej grozić mu śmiercią, a nawet stosować wobec niego przemoc. To już lepiej, bo przecież coraz więcej białych pada ofiarą przemocy ze strony czarnych. Może to Terre’Blanche działał w samoobronie?

– To jest największa tragedia dzisiejszej Południowej Afryki – mówi mi Shane Doucet, farmer z Secunda w prowincji Mpumalanga. Przyjechał do Ventersdorp z całą rodziną. – Czarni nas nienawidzą, zabijają nas i to tylko ze względu na kolor skóry. Ten system, w którym żyjemy, to jest odwrócony apartheid.

– Ale czarni też są zabijani na farmach – mówię. – Może był jeden albo dwa takie przypadki, ale białych ginie więcej. My nawet nie mamy prawa wygłaszać krytycznych opinii o czarnych, bo zaraz przypina nam się łatkę rasistów i obrońców apartheidu.

– A nie jesteście nimi?

– Czarni powinni uznać, że to my zbudowaliśmy ten kraj. Bez nas nie byłoby RPA. Jak pan chce wiedzieć, kto chce powrotu apartheidu, to niech pan spyta czarnych. Chętnie wróciliby do tamtych czasów, bo lepiej im się wtedy żyło.

[srodtytul]Pomylił z pawianem[/srodtytul]

Czarni są różni, są i tacy, którzy tęsknią za poczuciem bezpieczeństwa, jakie dawała pozycja człowieka drugiej kategorii (czasem dobrze odżywionego i zadbanego) w RPA przed 1994 rokiem. Jednak nawet największym krytykom rządzącego Afrykańskiego Kongresu Narodowego (ANC) daleko do apologii apartheidu.

– Od 1994 roku na farmach w RPA zginęło nieco ponad tysiąc białych – mówi mi Kerwin Lebone, socjolog z Południowoafrykańskiego Instytutu Relacji Rasowych w Johannesburgu. – W całym kraju zastało zamordowanych około 250 tysięcy ludzi. Zdecydowana większość ofiar to czarni. Zresztą zarówno w przypadku białych, jak i czarnych, głównym motywem zbrodni nie są pretensje polityczne czy nienawiść rasowa, tylko zwykły rabunek. Biali wciąż posiadają około 40 tysięcy farm. Stosunki panujące na wsi wyglądają w zasadzie tak samo jak za czasów apartheidu: czarni pracują za grosze na farmach białych. Regularnie dochodzi do łamania praw człowieka. Dwa tygodnie przed zabójstwem Terre'Blanche’a dwóch czarnych pracowników rolnych zostało zastrzelonych przez białych. Czarni mówią: – Gdy jakiś farmer ginie, to jest ludobójstwo, gdy ginie czarny, to normalne. Sprawcy potem tłumaczą się w sądzie, że zabili, bo pomylili czarnego człowieka z pawianem, strzelali do małpy, która weszła w szkodę. Z reguły wychodzą za kaucją, bo system prawny w tym kraju jest niewydolny.

Na pogrzebie Terre’Blanche’a oprócz policjantów, kilku pastorów, minister rolnictwa obecnej w kościele, nie ma czarnych. Spotykam ich w mieście. Kilku z trudem udaje się namówić na rozmowę:

– Terre'Blanche uczynił tak wiele złego czarnym, że wielu z nas jest szczęśliwych, że już nie żyje. Możemy się tego cieszyć. To, co się stało, to nie jest zemsta, ale to po prostu zapłata, którą dostał za uczynione zło. Zasłużył na to.

– Ten człowiek terroryzował tak wielu ludzi. A jeśli zabijasz, to będziesz zabity. Jeśli walczysz mieczem, od miecza giniesz.

Jak żyć w kraju, w którym ludzie się tak nienawidzą? Dlaczego po 16 latach od powołania do życia „tęczowego narodu”, społeczeństwa, w którym kolor skóry nie ma znaczenia, tak wiele tu goryczy i zwątpienia?

– Być może pamięta pan, że w roku 1993 zamordowany został Chris Hani, jeden z liderów Afrykańskiego Kongresu Narodowego... – mówi Kerwin Lebone.

– …. przez polskiego imigranta Janusza Walusia – dodaję. – Ponoć Tere’Blanche mówił potem, że gdyby Waluś nie zabił Haniego, to on sam by to zrobił.

– Przez grzeczność nie chciałem o tym wspominać – kontynuuje Kerwin. – Tamto zabójstwo zaprowadziło kraj na skraj przepaści. To mogło się skończyć kompletną katastrofą: czarni zaczęli wówczas zajmować domy białych, groziła nam przemoc na ogromną skalę. Na szczęście mieliśmy wówczas wspaniałego przywódcę Nelsona Mandelę, który potrafił rozbroić tę tykającą bombę i pokierować społeczeństwem. W tej chwili nie mamy takich liderów. Kierownictwo ANC dzieli naród, zamiast łączyć, wywołuje konflikty.

Postać, która dzieli najbardziej, to lider Ligi Młodzieży ANC Julius Malema. Niektórzy uważają go za politycznego klauna, inni za koncesjonowanego przez partię ekstremistę, który kanalizuje rozgoryczenie milionów mieszkańców kraju bezskutecznie czekających na korzyści z obalenia apartheidu, a tymczasem wegetujących bez pracy i nadziei na przyszłość.

– W całym kraju trwają protesty antyrządowe – mówi mi Kerwin Lebone. – Chodzi o niedostatek mieszkań, biedę, bezrobocie, fatalny stan służby zdrowia itd. Mamy najbardziej rozbudowany system zapomóg dla ubogich w Afryce i pewnie jeden z najhojniejszych na świecie. Ale te programy pomocy zżerają tak dużo pieniędzy, że nie da się ich utrzymywać w nieskończoność. Owszem, rząd buduje wiele nowych domów, ale są także przykłady kradzieży środków publicznych. Miliardy randów wyciekają z budżetu, a jednocześnie zwiększa się grono korzystających z systemu patronatu państwa, nie ze względu na talent czy zasługi, ale koneksje polityczne z ANC. I po trzecie wreszcie, wielu ludzi czuje, że mimo działań Komisji Prawdy i Pojednania w tym kraju nie odbył się prawdziwy osąd nad winnymi zbrodni z czasów apartheidu i nie doszło do właściwego zadośćuczynienia. A teraz jeszcze mamy żałosną sytuację, w której grupa czarnych uważa morderców Terre'Blanche’a za swoich bohaterów, a część białych jawnie i publicznie obraża czarnych. To wygląda tak, jakby nigdy w tym kraju nie nastąpiły zmiany, jakby jeden incydent wystarczył, by powróciły stare podziały rasowe. W tej sytuacji łatwo jest przerzucić odpowiedzialność za porażki rządu na białych. I Julius Malema doskonale nadaje się na oskarżyciela.

[i]Tchórze się boją

Strzelaj, strzelaj

Tchórze się boją

Strzelaj do Bura

Te psy gwałcą[/i]

Lider młodzieży ANC uznaje słowa tej pieśni za „dziedzictwo walki o wyzwolenie” i czasem je publicznie podśpiewuje. Żeby nie zapomnieć, kto wróg, a kto przyjaciel. Sąd w Johannesburgu orzekł niedawno, że pieśń to tzw. mowa nienawiści, i zakazał wykonywania jej publicznie.

Po śmierci Terre’Blanche’a ANC poleciła swoim członkom „wyciszyć się”, ale na Juliusa Malemę nie ma mocnych. Ignoruje zarzuty o korupcję i przejmowanie zamówień rządowych, dziennikarzy (również czarnych) pytających o źródła swojego majątku oskarża o rasizm. Tuż przed pogrzebem Terre’Blanche’a wyrzucił z konferencji prasowej reportera BBC, nazywając go sukinsynem i cholernym agentem. Po wizycie w Zimbabwe i spotkaniu z tamtejszym dyktatorem Robertem Mugabe, którego polityka doprowadziła kraj do ruiny, chwalił jego reformy rolne, czyli bezprawne zabieranie farm białym właścicielom.

– Czy Malema będzie kiedyś prezydentem RPA? – pytam prof. Amandę Gous, dziekan Wydziału Nauk Politycznych Uniwersytetu w Stellenbosch pod Kapsztadem.

– Moim zdaniem nie da się go traktować jak poważnego polityka, bo nie rozumie w ogóle, na czym polega rządzenie państwem i społeczeństwem, zwłaszcza tak skomplikowanym, trudnym i różnorodnym rasowo.

– Ale to samo mówiono przecież o Jacobie Zumie, który jest dziś prezydentem.

– Różnica polega na tym, że Zuma walczył z apartheidem, siedział w więzieniu, przez wiele lat był szefem bezpieczeństwa ANC na wygnaniu. Jest politykiem z wieloma ograniczeniami, ale jednak jest politykiem poważnym. Malema nie ma poważnej bazy politycznej.

Adwokat młodszego z oskarżonych o zabójstwo Eugene’a Terre’Blanche’a odstąpił od prośby o zwolnienie jego klienta za kaucją. 15-letni oskarżony twierdzi, że nigdy w życiu nie było mu tak dobrze jak w więzieniu i nie chce z niego wychodzić. Pierwszy raz w życiu ma własny pokój z telewizorem, je trzy posiłki dziennie i śpi na prawdziwym łóżku. Wznowił również naukę w szkole, którą wcześniej rzucił, by zajmować się bydłem. Pracując na farmie Terre’Blanche’a od 14. roku życia, spał w stodole, za wypasanie stada 97 krów zarabiał 500 randów miesięcznie (około 80 dolarów).

[srodtytul]Z dala od chórków[/srodtytul]

Wracam do Kapsztadu, najpiękniejszego miasta RPA. Nowoczesny stadion tuż przy nabrzeżu wspaniale wpisuje się w krajobraz. Otoczony 60-hektarowym parkiem miejskim wygląda jak pocztówkowa wizytówka kraju, nowoczesny spodek kosmiczny, który wylądował w idealnym miejscu na ziemi.

Ze stadionu w kilka minut piechotą można dojść do Waterfront – kompleksu sklepów i restauracji, modelowego przykładu nowoczesnej rekonstrukcji miasta. Z zaniedbanego terenu stworzono tu alternatywne centrum Kapsztadu. Wieczorami restauracje są pełne ludzi, na deptakach występują muzycy, artyści prezentują swoje dzieła, tradycyjne chóry Zulusów zabawiają turystów. Luz, spokój, wygoda i dostatek emanują z tego miejsca. To tutaj w czerwcu i lipcu będą się bawić tysiące kibiców, którzy przyjadą na finały mistrzostw świata do Kapsztadu. Żaden z nich nie będzie miał interesu, by pojechać do Blikkiesdorp, po drugiej stronie miasta w dzielnicy Delft, tuż przy międzynarodowym lotnisku. Ja pojechałem.

– W Blikkiesdorp warunki życia ludzi są gorsze niż w townshipach w czasach apartheidu – mówi mi Pamela Beukes, koordynator Kampanii przeciwko Wysiedleniom. – Za apartheidu mieliśmy przynajmniej murowane domy. Kolega Pameli, Willie, zwraca się do mnie „towarzyszu”, co sprawia, że czuję się jednak trochę dziwnie. Pytam, czy należą do ANC.

– My nie wierzymy politykom – mówi Pamela. – To banda kłamców. Trzech różnych ministrów od mieszkalnictwa obiecywało nam gruszki na wierzbie i nic się nie zmieniało. Gdy nadchodził czas wyborów, to tutaj roiło się od polityków i każdy coś obiecywał. Ale my mamy taką zasadę: bez domu nie ma głosowania. Nie chodzimy na wybory.

Wjeżdżam na teren wielkości około 300 metrów na 300, ogrodzony metalowym płotem, w środku 1600 metalowych, ponumerowanych blaszanych kontenerów. Nikt nie wie dokładnie, ilu ludzi tu mieszka, podobno nawet 10 tysięcy. W niektórych blaszakach żyje po siedem – osiem osób, w innych po 12 i więcej. Na cztery kontenery przypada jeden kran i jedna toaleta. Nie ma tu trawy, ani drzew, starsze kontenery mają okna wielkości pół metra, nowsze trochę większe. Między blaszakami biegają dzieci i włóczą się psy, kilku chłopców odbija piłkę na centralnym placu. Pod nogami piasek, żadnych chodników ani asfaltu. Woda ściekająca z kranów i toalet podmywa kontenery, w środku ciasnych betonowych konstrukcji brud i smród.

[srodtytul]Miejsce, którego nie ma w GPS [/srodtytul]

Sandy Roussouw została wyeksmitowana z hostelu Spes Bona w dzielnicy Athlone tuż obok stadionu, który ma być boiskiem treningowym dla ekip grających w Kapsztadzie. Przebywa w obozie prawie cztery miesiące.

– Kilka dni przed świętami poinformowali nas, że mamy się przenosić. I tuż po Nowym Roku trafiliśmy tutaj. Nie mieliśmy wyboru. To nie jest miejsce dla mnie ani dla moich dzieci. Głodujemy tutaj, ludzie sprzedają wszystko, co mają, lodówki, pralki, byleby kupić coś do jedzenia. To miejsce jest jak obóz koncentracyjny.

Pytam Sandy, co myśli o mistrzostwach świata. – Na początku byliśmy bardzo podekscytowani, ale teraz mam dosyć. Władze nie chcą, żeby zagraniczni turyści widzieli, jak traktowani są mieszkańcy RPA. Chcą, żeby wszystko lśniło, usuwają nawet przydrożnych handlarzy, którzy zawsze tu byli, utrzymywali całe rodziny.

Mark przyjmuje mnie ze swoją rodziną na progu swojego blaszaka numer M102, nowsza konstrukcja. – Nie mieliśmy w ogóle gdzie mieszkać, więc lepsze to niż mieszkanie pod gołym niebem – mówi. – Ale to nie jest miejsce do życia. Staram się zapewnić rodzinie byt, mam pracę w mieście, ale długo tak nie pociągniemy. Ostatnio moja córka została trafiona w nogę kamieniami, bo tutaj dzieciaki ciągle rzucają kamieniami, musiałem ją nieść kilka kilometrów do szpitala.

W Blikkiesdorp nie ma szkoły, kościoły organizowane są w blaszakach przez prywatne osoby. Nie ma poczty, wielu ludzi nie ma oficjalnego adresu, co utrudnia im znalezienie pracy. Bezrobocie jest tym większe, że Blikkiesdorp jest oddalony co najmniej kilka kilometrów od najbliższych zabudowań miejskich. Nawet system GPS w samochodzie nie odczytuje tego miejsca. Dla cywilizowanego świata Blikkiesdorp nie istnieje.

– To jest śmietnik, wysypisko niechcianych ludzi – mówi mi Karima Linnerveldt z blaszaka numer L49. Karima z rodziną trafiła do Blikkiesdorp z ulicy Symphony Way. W 2007 roku około tysiąca ludzi zajęło domy budowane na osiedlu przy tej ulicy (jak twierdzą, zostali do tego zaproszeni przez miejscowe władze), następnie zostali z tych domów eksmitowani jako bezprawni mieszkańcy, a potem przez prawie dwa lata okupowali chodnik wzdłuż Symphony Way w proteście przeciwko eksmisji. Zbudowali własne tymczasowe osiedle. W ubiegłym roku z domów przy chodniku zostali przesiedleni właśnie do Blikkiesdorp.

– Uważamy się za ofiary mistrzostw świata. Władze twierdzą, że oferują nam lepsze warunki do życia, ale uwierz mi – życie w drewnianej rozpadającej się chałupie przy Symphony Way było sto razy lepsze niż tutaj. Tam przynajmniej miałam dom i miejsce dla siebie. Teraz jesteśmy ściśnięci w metalowym kontenerze na 18 metrach kwadratowych.

Wchodzę do środka. Na szczęście tego dnia nie ma upału. W spiekocie ściany blaszaków nagrzewają się i w środku temperatura osiąga 50 stopni, gdy na zewnątrz panują chłody, w blaszakach jest niemiłosiernie zimno. Dzieci non stop chorują, nawet na gruźlicę.

W obozie nie ma na stałe policji. Jest co prawda komisariat, ale nieczynny.

– Policjanci nie chcą tu pracować, bo jest tu zbyt niebezpiecznie – mówi Karima.

– Najważniejszy powód, dla którego nie chcieliśmy przenosić się do blaszanego miasta, to były gwałty – mówi Karima. – W obozie są meliny narkotykowe, w nich dochodzi do zbiorowych gwałtów. Boimy się o dzieci. Tutaj większość rodzin straciła kontrolę nad nimi. Włóczą się całymi dniami, potem zaciągane są do tych melin w pustych blaszakach i tam dostają narkotyki. Policja, jeśli się zjawi, niby patroluje teren, ale to się kończy tym, że policjanci napadają na ludzi, zwłaszcza po zmroku. Zobaczą, że grupa młodzieży stoi na dworze, to od razu zaczynają ich bić.

– Kto mieszka w domach przy Symphony Way, z których was wyrzucono?

– 90 procent ludzi to przybysze ze Wschodniej Prowincji Przylądkowej. Niektóre domy zajmują samotne kobiety w wieku 19 lat. Nie mają męża, nie mają dzieci, ale mają dom. A my musimy mieszkać w metalowych pudłach.

– Dlaczego sprowadzono tutaj ludzi z innej prowincji?

– Chodzi o politykę. Afrykański Kongres Narodowy sprowadza czarnych ze Wschodniej Prowincji Przylądkowej, żeby zdobyć więcej głosów. W okolicach Kapsztadu mieszka dużo białych, Azjatów i koloredów, jest mało czarnych. Uważamy, że ANC chodzi o zdobycie większej ilości wyborców. I dlatego dają domy swoim zwolennikom.

– Jak długo zostaniecie w tych kontenerach?

– Mówią, że mamy tu zostać przez sześć lat, ale hipoteka na ten teren opiewa na 20 lat, więc… to wszystko puste obietnice.

– Kto ponosi winę za tę całą sytuację?

– Moim zdaniem rząd. To jest jedyna siła, która może cokolwiek zrobić. Wydają mnóstwo pieniędzy na drogi, na stadiony, żeby to wszystko ładnie wyglądało dla turystów. I ile to wszystko potrwa, kilka tygodni? A co potem? Co zrobią z tymi stadionami? A przecież mogliby dla nas zbudować domy.

[srodtytul]Potem będą strajki[/srodtytul]

Na uniwersytecie w Stellenbosch pytam profesor Gous, czy po mistrzostwach świata konflikty społeczne, które zżerają RPA, wybuchną ze zdwojoną siłą. – Nie wydaje mi się, że finały mistrzostw świata to jest argument brany pod uwagę przez ludzi wydziedziczonych. Nie sądzę, że dojdzie do konfliktu rasowego, moim zdaniem grozi nam kryzys gospodarczy i strajkowy. Zaraz po dojściu Zumy do władzy w ubiegłym roku strajkowało 17 sektorów gospodarki naraz. Możliwe, że po mistrzostwach będzie podobnie. Zasadnicze pytanie brzmi, jak rząd poradzi sobie z przepaścią między bogatymi i biednymi w tym kraju. RPA niedawno prześcignęło Brazylię jako kraj o największych nierównościach społecznych na świecie.

Przez tydzień wysyłałem mejle i kontaktowałem się telefonicznie z lokalnymi władzami Kapsztadu. Rozmawiałem wstępnie z rzecznik mera Rulleską Singh i Trevorem Dennisem Mitchellem, którego mieszkańcy Blikkiesdorp oskarżają o niespełnienie obietnic dotyczących polepszenia stanu toalet i bezpieczeństwa w obozie. Nie chcieli odpowiedzieć na moje pytania.

W publikacjach prasowych władze zaprzeczają, jakoby eksmisje miały jakikolwiek związek z mistrzostwami świata organizowanymi w Kapsztadzie. Na oficjalnych stronach internetowych władz miasta można przeczytać, że obóz spełnia wymogi „wyznaczone w wytycznych rządowych”, a władze są „zasypywane prośbami od rodzin pragnących zamieszkać w Blikkiesdorp”. Prośby rozpatrywane są co tydzień.

[i]Dariusz Rosiak z Kapsztadu[/i]

[i]Partnerem podróży Dariusza Rosiaka po południu Afryki jest PKN Orlen SA[/i]

– Doszliśmy do ściany i już dosyć. Biali sami muszą się bronić, bo policja przecież nam nie pomoże. Atakują nas, okradają, gwałcą nasze kobiety. I gdy jakiś biały zostaje napadnięty, ciągle nam się mówi: „Czekaj na policję, czekaj na policję!”. Ale już dość tego. Nie będziemy stali bezczynnie i czekali, aż nas zabiją. I nie oddamy im naszych gospodarstw!

Shawn Molood jest farmerem z Ventersdorp, małego miasta w prowincji północno-zachodniej. Miasto jak miasto, wiele takich w RPA. Schludne domy, przystrzyżone trawniki, kilkanaście protestanckich kościołów, a wokół rozległe farmy po kilkaset hektarów należące do Afrykanerów, potomków Burów, białych osadników, którzy zaludniali Południową Afrykę od XVII wieku.

Pozostało jeszcze 97% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”. Kto decyduje o naszych wyborach?
Plus Minus
„Przy stoliku w Czytelniku”: Gdzie się podziały tamte stoliki
Plus Minus
„The New Yorker. Biografia pisma, które zmieniło Amerykę”: Historia pewnego czasopisma
Plus Minus
„Bug z tobą”: Więcej niż zachwyt mieszczucha wsią
Plus Minus
„Trzy czwarte”: Tylko radość jest czysta