Chodziło o prof. Aleksandra Stępkowskiego, jednego z założycieli Instytutu Ochrony Prawnej Ordo Iuris, sędziego Sądu Najwyższego, który jest kandydatem na nowego sędziego Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Zarzut „ultrakatolickości" formułowany publicznie przez niektórych komentatorów i tzw. ekspertów służy wykazaniu, że nie jest to osoba odpowiednia na tak ważne europejskie stanowisko, gdyż za tym terminem kryje się bliżej nieokreślone zło, skrajne widzenie i rozumienie świata, inne niż powszechnie przyjęte standardy.
Określenie „ultra" ma oznaczać skrajność, ostrzegać przed czymś na tyle niebezpiecznym dla rozumiejącego i tolerancyjnego świata, że w pełni uzasadniającym odrzucenie, zamknięcie drzwi, niedopuszczenie do wspólnego stołu. Przez długi czas było stosowane, słusznie zresztą, do skrajnych organizacji lewicowych i prawicowych, mniej lub bardziej skrycie propagujących ideologie totalitarne. Szybko jednak pojawiła się pokusa, aby przedrostka ultra używać w szerszym znaczeniu, utrzymując związane z nim skojarzenia. To manipulacja.
Czytaj też: Prof. Aleksander Stępkowski: Żyjemy w czasach gorących sporów
Nazwanie poglądów po prostu katolickich ultrakatolickimi pozwala udawać, że nie walczy się z katolicyzmem, ale jego skrajnościami. Warto jednak postawić pytanie, czym ta „ultrakatolickość" jest i czym się objawia. Otóż termin taki wśród katolików nie istnieje. To pejoratywne określenie publicystyczne. Zasady katolicyzmu są dla wszystkich takie same, życie zgodne z dekalogiem i nauką Kościoła. W Kościele nie ma grup mniej czy bardziej wierzących, bo wiara wymyka się takiemu stopniowaniu czy klasyfikacji. Określenie „ultrakatolicki" w sprawie sędziego Stępkowskiego ma stygmatyzować, sugerować niebezpieczną ortodoksję, powiązanie z jakimś fanatycznym bractwem, jak z filmu „Kod Leonarda da Vinci" z Tomem Hanksem. To wszystko oczywiście oparte jest na fałszywych przesłankach i fałszywej argumentacji.
We współczesnym świecie, zwłaszcza w demokracjach zachodnich, katolicyzm jest redukowany w przestrzeni publicznej, a tolerowane jest bycie jedynie nominalnym katolikiem, niepraktykującym, wątpiącym. Katolicyzm oznaczający otwarte przestrzeganie zasad wiary w tym ujęciu traktowany jest jako skrajny, co może być argumentem za zamknięciem drogi do różnych funkcji publicznych, nie tylko europejskich. W USA emocje nie tak dawno wzbudziła nominacja na sędziego Sądu Najwyższego, przez Donalda Trumpa, Amy Barrett, która nie ukrywała, że jest praktykująca katoliczką. Niektórzy komentatorzy zarzucili jej nie tylko, że jej ortodoksja jest niebezpieczna, ale że jest członkinią religijnej tajnej sekty, bo tak definiowano jej przynależność do charyzmatycznej wspólnoty ekumenicznej, skupiającej również protestantów. Przystąpić do niej może każdy, ma nawet swoją stronę internetową i nic złego nie czyni. Myślę, że warto o sprawach wiary w życiu publicznym, również przy okazji nominacji sędziowskich, otwarcie rozmawiać. Podstawą jest oparcie dyskusji na faktach i prawdzie, a nie uprzedzeniach i światopoglądzie.