Adwokat z Katowic, który reprezentował lekarza Tadeusza Pasierbińskiego w sprawie o zniesławienie, nie przychodził na rozprawy, w apelacji powołał się na nieistniejących świadków. Lekarz bezskutecznie walczył o ukaranie swojego byłego pełnomocnika w sądzie dyscyplinarnym, sprawa się bowiem przedawniła.
– Jestem rozczarowany sądownictwem dyscyplinarnym – ocenia Tadeusz Pasierbiński.
Jest on lekarzem, w 2001 r. sygnalizował nieprawidłowości w szpitalu, w którym pracował, był bowiem szefem izby lekarskiej i radnym powiatu (organu założycielskiego szpitala). Osoby, których postępowanie opisywał w proteście wysłanym do Śląskiej Okręgowej Izby Lekarskiej, skierowały przeciwko niemu prywatny akt oskarżenia.
Apelacja uzupełniona
– Nie mogłem w mojej miejscowości znaleźć adwokata, który chciałby mnie bronić. Znalazłem – z polecenia – z Katowic. Okazało się, że ten mecenas nie pojawia się na rozprawach, na niektóre przysyłał zastępców. Sądziłem, że jednak czuwa nad sprawą i w mowie końcowej rozprawi się z argumentami moich przeciwników. Jakie było moje zdziwienie, gdy na ostatnim posiedzeniu zjawił się inny adwokat. Był bez togi, wygłosił jakieś trzy zdania – opowiada lekarz.
Pasierbiński przegrał tę sprawę w pierwszej instancji i zwrócił się o pomoc do Fundacji Batorego. Znalazł też innego adwokata, który napisał dla niego w 2005 r. apelację. Dotychczasowy obrońca także wysłał apelację, ale zmieściła się ona na trzech stronach. Dopiero później (kiedy do sądu już wpłynęła apelacja nowego pełnomocnika) dosłał „omyłkowo niezałączoną, brakującą część uzasadnienia apelacji".