Przyjechałyśmy tu na początku grudnia. Tajskiemu pośrednikowi zapłaciliśmy prawie 30 tys. zł – musieliśmy wziąć kredyt w banku. Ale okazało się, że pracujemy zbyt dużo, a płaca jest niższa, niż mieliśmy to zapisane w umowie – żaliła się Chuaisait Chanokan, która w niedzielę wyleciała z Polski.
Nad Wisłą chciała zarobić na edukację dziewięcioletniego syna. Miała zostać dwa, trzy lata. Pracowała na fermie pieczarek w gminie Włoszakowice (Wielkopolska) razem z Ukraińcami i przybyszami z Bangladeszu. Za każdy zebrany kilogram dostawała 40 – 50 gr. Mimo ok. 12 godzin pracy dziennie zarabiała mniej niż 1,5 tys. zł miesięcznie. Według kontraktu, który podpisała w Tajlandii, miała pracować przez sześć dni w tygodniu po osiem godzin dziennie i zarabiać ok. 2 tys. zł miesięcznie.
– Podpisaliśmy z nimi umowę o pracę na akord – tłumaczy Andrzej Krokus z agencji East-West Link, która sprowadziła Tajów. – Tajski pośrednik okazał się nieuczciwy i proponował im zupełnie inne warunki. Na umowach o pracę sfałszował nasze pieczęcie. Wcześniej sprowadzaliśmy pracowników z Ukrainy i nie mieliśmy takich problemów. Jesteśmy gotowi ponieść wszelkie konsekwencje prawne, ale my też zostaliśmy oszukani.
16 Tajów, których sprowadził East-West Link, już wróciło do kraju. Będą żądać odszkodowania od tajskiego pośrednika.
W gorszej sytuacji są ich rodacy, których do Polski ściągnęła lubuska agencja pośrednictwa pracy Noba. Nie dopełniła formalności i cudzoziemcy pracowali nielegalnie. W sobotę 12 z nich wyleciało do Tajlandii. Twierdzą, że nie dostali zapłaty za dwa ostatnie miesiące pracy na fermie. 20 kolejnych pracowników Noby trafiło do aresztu deportacyjnego, skąd zostaną odesłani do Tajlandii. Będą mieli zakaz wjazdu do Polski.