Kościół bez twarzy

Polskiemu Kościołowi potrzeba św. Stanisławów, którzy nie będą się obawiali wystąpić przeciw czyimś interesom politycznym i będą otwarcie głosić Ewangelię – pisze Tomasz P. Terlikowski, publicysta „Rzeczpospolitej”

Aktualizacja: 06.12.2007 01:38 Publikacja: 05.12.2007 20:38

Kościół bez twarzy

Foto: Rzeczpospolita

Z dużej chmury mały, by nie powiedzieć żaden, deszcz. Tak najkrócej podsumować można wyniki prac Kościelnej Komisji Historycznej i Zespołu do spraw Oceny Etyczno-Prawnej, które pochylały się przez pół roku nad dokumentami SB dotyczącymi współpracy niektórych obecnych biskupów. Komisja, jak można się było spodziewać, uznała, że żaden z hierarchów, których dokumenty znajdują się obecnie w IPN, nie podjął świadomej i dobrowolnej współpracy, a ich kontakty z bezpieką można co najwyżej nazwać „nieroztropnymi”.

Kilka dni później w „Dzienniku” ukazał się dodatkowo wywiad z biskupem Stanisławem Budzikiem, który otwarcie obwieścił koniec lustracji w Kościele. – Chcemy wreszcie postawić – z naszej strony – kropkę nad „i” tzw. lustracji biskupów i zająć się tym, co dla misji Kościoła najważniejsze – ewangelizacją – obwieścił biskup Budzik. Problem polega tylko na tym, że przyjęta przez biskupów w kwestii lustracji (ale przecież nie tylko) metoda działania niezwykle utrudnia wiarygodne sprawowanie misji, jaką stawia przed sobą Kościół.

Po raz kolejny bowiem okazało się, że – niezależnie od dochodzących zza zamkniętych drzwi sal, w których obraduje Konferencja Episkopatu, odgłosów debaty na temat najważniejszych problemów trapiących polski Kościół – biskupi nie są w stanie sformułować żadnego przekazu i podjąć jasnych i radykalnych decyzji. Zamiast tego, we wszystkich w zasadzie najważniejszych problemach przyjmują ten sam styl działania – zamilczania, powoływania komisji i zamykania ust krytykom, i wreszcie przeczekiwania problemu.

Tak było i jest w przypadku Radia Maryja (tu jednak krytycy są także wśród biskupów, zamknięcie ust jest więc o wiele trudniejsze), arcybiskupa Juliusza Paetza (który nadal w opinii wielu jest tylko ofiarą nagonki) czy właśnie lustracji. Ta ostatnia kwestia stać się zresztą może wręcz modelem zachowania biskupów w sytuacji kryzysowej.

Wszystko zaczyna się od zdecydowanego zaprzeczania oskarżeniom (niezależnie od tego, czego one dotyczą), później zaczyna się próba zamykania ust duchownym (bo świeckim się nie da), którzy zabierają głos w sprawie i – co ostatnio coraz rzadsze – mają inną niż większość biskupów opinię. Gdy media nie milknął (a to one są w minionych latach głównym motorem jakichkolwiek działań w sytuacjach skandali), informuje się o powołaniu komisji (można tu wstawić dowolną nazwę) lub wszczęciu kościelnych dochodzeń w jakiejś sprawie.

Wyciszenie sprawy w mediach zazwyczaj albo skłania do zamrożenia działalności komisji (do czasu kolejnego skandalu), albo wręcz do opublikowania raportu z jej działalności, który zdejmuje wszelką odpowiedzialność z hierarchii, a często również z osób oskarżanych lub tylko podejrzanych w danej sprawie.

I wtedy można spokojnie przejść do etapu ostatniego: ukarania, ale nie osób zamieszanych w skandal, a tych, którzy zdecydowali się o nich mówić. Zdrada (a tak traktowana jest próba mówienia o problemach) musi zostać potępiona, a zdrajca ukarany, przynajmniej środowiskową infamią czy osamotnieniem. To dlatego na zdecydowanej większości spotkań z ks. Tadeuszem Isakowiczem-Zaleskim niemal nie spotyka się duchownych, i to nawet jeśli wydali oni zgodę na zorganizowanie spotkania na terenie parafii. Dlatego nie zdecydowano się na rozpatrzenie sprawy ks. Zaleskiego przed sądem metropolitalnym, i dlatego też zdecydowano się usunąć z zakonu jezuitów diakona Andrzeja Miszka, który apelował o lustrację Towarzystwa Jezusowego i w kilku tekstach blogowych wskazywał, jakie problemy rodzi tolerowanie braku rozliczenia.

Podobny model nacisków stosowano jednak także w innych kwestiach, by wspomnieć tylko poznański skandal wokół abp. Paetza, na skutek którego najmocniej ucierpieli klerycy oraz duchowni, którzy wystąpili przeciwko metropolicie.

Takie traktowanie „niepokornych”, a czasami zwyczajnie uczciwych i odważnych duchownych sprawia, że trzeba coraz więcej determinacji, by zdecydować się pod własnym imieniem i nazwiskiem mówić rzeczy, które mogą nie spodobać się przełożonym. I dlatego coraz częściej w mediach występują już wyłącznie dominikanie, jezuici (ci ostatni jednak dyskretnie wycofali się z dyskusji nad lustracją) i kilku przedstawicieli innych zgromadzeń oraz księży naukowców.

Pozostali duchowni albo ograniczają się do powtarzania opinii biskupów, albo do wypowiedzi na tematy wąsko pojętych własnych specjalizacji naukowych. A skutek jest taki, że zanika niemal poważna dyskusja nad problemami czy choćby debata nad przyszłością polskiego Kościoła. Grupowy konformizm i obawa przed uznaniem za „kalającego własne gniazdo” są tak silne, że wielu duchownych unika nawet wzięcia udziału w debacie, w której uczestniczy świecki i zabiera głos w sprawach kościelnych i nie zawsze zgadza się z biskupami.

Na postępujący proces konformizacji dyskursów wewnątrzkościelnych oraz niechęć do mówienia o problemach nakłada się jeszcze dodatkowy: brak wyrazistych przywódców, liderów, którzy chcieliby i byli w stanie wziąć na siebie zadanie przewodzenia polskiemu Kościołowi. Kolejne osoby „mianowane” na to stanowisko przez media albo nie są w stanie (jak kard. Dziwisz, który mimo całego swojego autorytetu nie był w stanie nawet przeforsować napisania listu do generała ojców redemptorystów), albo nie chcą (co wydaje się być przypadkiem abp. Kazimierza Nycza, który na tyle mocno zaangażował się w porządkowanie sytuacji w Warszawie, że nie starcza mu czasu na zaangażowanie ogólnopolskie).

W Kościele coraz trudniej o poglądy mogące nie spodobać się hierarchom. Odważają się je prezentować wyłącznie zakonnicy

Formalny zwierzchnik polskich biskupów, czyli przewodniczący Konferencji Episkopatu abp Józef Michalik, także nie próbuje nawet zostać obliczem polskiego Kościoła. A jedyny hierarcha, który nie tylko by chciał, ale nawet próbuje to zrobić, czyli abp Sławoj Leszek Głódź, zupełnie się do tej roli nie nadaje.

Skutek jest taki, że w polskiej debacie publicznej wciąż brakuje jasnego i zdecydowanego stanowiska Kościoła w wielu kluczowych kwestiach. Listy przygotowywane i wydawane przez Konferencję Episkopatu są zazwyczaj efektem kompromisu, dopisywania do nich zdań, które mają osłabić ich pierwotne znaczenie, tak by stały się one akceptowalne dla biskupów myślących inaczej niż autorzy dokumentu. W ten sposób jednak odbiera się tym listom jakąkolwiek treść i znaczenie, wynika z nich bowiem zbyt często, że hierarchowie są, by posłużyć się barwnym porównaniem Wałęsy, „za, a nawet przeciw” rozmaitym zjawiskom czy wydarzeniom. I nie zmienia tego nawet obecność kilku biskupów, którzy wypowiadają się w kwestiach społecznych. Ich głos jest bowiem zbyt osamotniony, by choć sprawiał wrażenie opinii kościelnej.

Biskupi i księża, którzy w Polsce tradycyjnie byli głosem sumienia, w sytuacji najdynamiczniejszego od wieków procesu przemian społecznych i obyczajowych niejako skazują się na milczenie. Odmowa zajęcia się problemami trapiącymi rozmaite kościelne środowiska, niechęć do zajęcia wyrazistych stanowisk, wygaszanie debaty i nieobecność liderów czy przywódców mogących pociągnąć za sobą świeckich i duchownych katolików – w zasadzie czynią głos Kościoła nieobecnym. Jedynym lekarstwem zaś, jakie jest stosowane na ten coraz lepiej widoczny proces, pozostaje nacisk i dogadywanie się z władzą (niezależnie od jej orientacji politycznej). Brak krytyki posunięć władzy albo wycofanie się z kwestii drażliwych jest ceną za brak zmian w ustalonym zwyczajowo status quo prawnym w istotnych dla Kościoła kwestiach.

Problem polega tylko na tym, że polityka taka, choć na krótką metę skuteczna, nie tylko rodzi wzmożoną krytykę, ale też oddaje przestrzeń debaty publicznej grupom interesów wrogim lub obojętnym wobec Kościoła. Utrzymywanie, głównie już w tej chwili mocą politycznych wpływów, moralnego status quo skończy się w momencie, gdy okaże się, że wpływy Kościoła są o wiele mniejsze, niż wskazują na to statystyki...

Jeśli chce się temu zaradzić, konieczna jest nie tylko otwarta dyskusja na temat problemów, ale też otwarcie na media i nowe postacie. Niekoniecznie muszą to być – jak postulował ks. Stefan Moszoro-Dąbrowski – święci Ambrożowie – w tej chwili wystarczą nam św. Stanisławowie, którzy nie będą się obawiali wystąpić przeciw interesom politycznym i otwarcie głosić Ewangelię. W porę i nie w porę, niezależnie od tego, kto i jak rządzi. Nie licząc się z politycznymi skutkami swoich wypowiedzi.

Z dużej chmury mały, by nie powiedzieć żaden, deszcz. Tak najkrócej podsumować można wyniki prac Kościelnej Komisji Historycznej i Zespołu do spraw Oceny Etyczno-Prawnej, które pochylały się przez pół roku nad dokumentami SB dotyczącymi współpracy niektórych obecnych biskupów. Komisja, jak można się było spodziewać, uznała, że żaden z hierarchów, których dokumenty znajdują się obecnie w IPN, nie podjął świadomej i dobrowolnej współpracy, a ich kontakty z bezpieką można co najwyżej nazwać „nieroztropnymi”.

Pozostało 94% artykułu
Publicystyka
Rosja zamyka polski konsulat. Dlaczego akurat w Petersburgu?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Publicystyka
Marek Kozubal: Dlaczego Polacy nie chcą wracać do Polski
Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: PiS robi Nawrockiemu kampanię na tragedii, żeby uderzyć w Trzaskowskiego
Publicystyka
Estera Flieger: „Francji już nie ma”, ale odbudowała katedrę Notre-Dame
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Publicystyka
Trzaskowski zaczyna z impetem. I chce uniknąć błędów z przeszłości