Mimo istnienia Instytutu Pamięci Narodowej nasza pamięć narodowa nadal jest ułomna. Białe plamy, rozległe jak Morze Białe. Nie pamiętamy, może nie chcemy pamiętać, że przez 40 lat w polskiej kolonii imperium rosyjskiego posługującego się komunistyczną ideologią musiały działać i pracować tabuny agentów rosyjskich. Współpracowników KGB i GRU, honorowych dawców poparcia i wsparcia.
Nie mamy żadnej uporządkowanej, opartej na dowodach wiedzy, która utrzymałaby się przed sądem, ale praktyka i statystyka nie pozostawiają wątpliwości. Skoro wschodnioniemiecka Stasi – a to wiadomo na pewno – utrzymywała w Polsce rozległą siatkę agenturalną, obejmująca nawet funkcjonariuszy KC PZPR, to czekistowska sieć moskiewskiej centrali musiała być ogromna. Tak wynika z proporcji. W ogóle Niemcy mają więcej szczęścia od nas. W 1989 roku wywiad amerykański kupił, nawet niedrogo, listę najważniejszych agentów sowieckich w Niemczech. Dość długo Waszyngton nie chciał udostępnić tych nazwisk rządowi RFN, a potem zjednoczonych Niemiec, ale w końcu je przekazał. Nie wiadomo tylko, czy wszystkie. Ale w każdym razie Niemcy jakieś pojęcie o skali infiltracji mają. A my nawet jej zakresu możemy się tylko domyślać. Po omacku. Kiedy w Moskwie można było kupić wszystko, nie mieliśmy pieniędzy, bo nawet na przetrwanie rozmaitych pożytecznych struktur trzeba było pożyczać pieniądze w okolicach Kremla, niewykluczone, że na Łubiance.
Służby kontrwywiadowcze niepodległej III Rzeczypospolitej nigdy się specjalnie problemem rosyjskiej agentury nie zajmowały. Może ich pracownikom po prostu nie wypadało? Kto to może wiedzieć. W każdym razie, o ile mnie pamięć nie myli, od 1989 roku zdemaskowano jednego szpiega rosyjskiego, jakiegoś oficera niższego szczebla. A także usiłowano wrobić w szpiegostwo na rzecz Rosji studenta, asystenta posła Gruszki. Służby nie miały czasu, bo skoncentrowane były na wypełnianiu szafy Lesiaka, fałszowaniu lojalek, rozpracowywaniu prawicy i przekazywaniu sensacyjnych bomb politycznych tygodnikowi "Nie" Jerzego Urbana.
O rosyjskiej agenturze nikt nigdy nie mówił, jak w domu powieszonego nie mówi się o sznurku.
Jak więc rozpoznać agenta? Kiedyś było łatwo. Wbrew stereotypom filmowym nie po ciemnych okularach i podniesionym kołnierzu, ale po zapachu. Spirytus – FSB i GRU. Czosnek – Mossad. Guma do żucia – CIA. Piwo – BND. Eau Savage Diora – wywiad francuski. Śledź – norweski. Bazylia z gorgonzolą – włoski. Nerki baranie z łojem – MI5. Onuce – ABW. Na szczęście w sytuacjach kryzysowych nie trzeba wąchać. W momentach, w których zagrożone są interesy Rosji, agenci rosyjscy ujawniają się sami. Wystarczy wsłuchać się uważnie w rozkład akcentów w publicznych wypowiedziach na temat Gruzji, tarczy antyrakietowej czy rury bałtyckiej, rozważyć, czyj interes wysuwany jest na pierwszy plan, czyje wrażliwości i drażliwości przywoływane są jako rzeczowe argumenty, aby mieć mniej więcej pojęcie o związkach wypowiadającego się z aparatem informacji, dezinformacji i propagandy rosyjskiej. Subtelna analiza może nawet pozwolić na odróżnienie etatowca od ochotnika i stypendystę od bezinteresownego miłośnika. Gdyby takie rozróżnienie było komukolwiek do czegokolwiek potrzebne.