Godłem Polski powinien być – tak jak w Serbii, carskiej Rosji czy dawnej monarchii austro-węgierskiej – dwugłowy orzeł. Tak można żartobliwie podsumować wczorajszy wyrok Trybunału Konstytucyjnego w sprawie sporu kompetencyjnego pomiędzy prezydentem a premierem. Wyrok wydaje się salomonowy, ale analiza przepisów konstytucji i unijnych traktatów pozwalała go przewidzieć ("Rz" zrobiła to już 14 października 2008 r., w samym środku głośnej medialnie afery z rządowym samolotem).

Lech Kaczyński może więc samodzielnie podejmować decyzje, czy będzie uczestniczył w posiedzeniach Rady Europejskiej, czyli unijnego szczytu. Pozwala mu na to art. 126 ust. 1 konstytucji, który czyni prezydenta najwyższym przedstawicielem Rzeczypospolitej Polskiej. To, że jego poprzednik Aleksander Kwaśniewski nie korzystał z takiej możliwości, nie oznacza, że jego następcy tego robić nie wolno. Chodzi bowiem nie o tradycję, ale o konstytucyjny przepis. Traktat z Maastricht polskiego prezydenta w tej mierze nie ogranicza – wręcz przeciwnie. Art. 4 traktatu przewiduje, że w skład Rady Europejskiej wchodzą szefowie państw lub rządów państw członkowskich oraz szef Komisji Europejskiej. Zarówno premier, jak i prezydent mogą więc być członkami polskiej delegacji. Prezydent może jej nawet szefować. Podobne rozwiązanie przewidziano zresztą w traktacie z Lizbony.

Prezydent, obejmując urząd, przysięga, że dochowa wierności postanowieniom konstytucji. A art. 146 i 148 ustawy zasadniczej prowadzenie polityki zagranicznej i wewnętrznej oddają Radzie Ministrów. Premier zaś m.in. kieruje pracami rządu, zapewnia wykonywanie jego polityki, określa sposoby jej wykonywania. Oznacza to, że sformułowanie stanowiska Polski należy do rządu, a jego przedstawienie – do premiera. Z wyroku TK wynika więc, że prezydent powinien uszanować merytoryczne stanowisko rządu i się do niego dostosować. Co więcej, podczas obrad powinien współdziałać zarówno z premierem, jak i z odpowiednimi ministrami. Wyrok TK powinien zakończyć spór między politykami.