Rządy tym jednak różnią się od siebie, że jedne płacą utratą popularności za determinację w przeprowadzaniu koniecznych, lecz często – przynajmniej na początku – kosztownych społecznie, a więc niepopularnych wśród wyborców reform, inne zaś płacą utratą popularności za niewielerobienie. I to jest właśnie – na nasze nieszczęście – przypadek gabinetu Tuska. [wyimek][b][link=http://blog.rp.pl/gabryel/2009/12/18/za-malo-buzka-w-tusku/]Skomentuj na blogu[/link][/b][/wyimek]
Ekipa Jerzego Buzka doszła do władzy pod hasłem przeprowadzenia czterech wielkich reform (samorządowej, emerytalnej, zdrowotnej, edukacyjnej) i obiecanych zmian dokonała. Natomiast rząd Donalda Tuska zdobył władzę, ślubując przeforsowanie całej serii reform, z czego zrealizował tyle, co kot napłakał.
A przecież, by uprzedzić głosy etatowych obrońców ekipy Tuska, także w rządzie Jerzego Buzka jego główna siła, czyli Akcja Wyborcza Solidarność, miała koalicjanta, który (podobnie jak PSL w rządzie Platformy) odmiennie patrzył na wiele spraw. Ba, premier Buzek – podobnie jak premier Tusk
– również miał za prezydenta polityka z innego obozu politycznego. I ten polityk – Aleksander Kwaśniewski – zawetował kilka kluczowych aktów prawnych przygotowanych przez gabinet Buzka, dość wspomnieć ustawy reprywatyzacyjną i obniżającą podatki.
I na koniec. Rachunek za reformatorską bezczynność rządzących zawsze zapłacić musimy my, podatnicy. W przypadku bezczynności Donalda Tuska i jego ekipy, czyli biorąc pod uwagę spodziewane efekty przyrzeczonych (i nieprzeprowadzonych) zmian, będzie to rachunek niezwykle słony. Aż strach bowiem pomyśleć, ile przyjdzie nam zapłacić za niezreformowane w porę finanse publiczne, za niewprowadzony podatek liniowy, za nienaprawioną służbę zdrowia, za niezreformowany KRUS, za niezredukowane przywileje emerytalne górników, policjantów oraz wojskowych itp., itd.