Nad Polską, pisał kiedyś Melchior Wańkowicz, ciąży taka dziwna fatalność, że nawet Robespierre staje się tutaj co najwyżej Kostkiem Biernackim. Niejaki Holocausto vel Nergal dowodzi takiego wyostrzenia owej fatalności, iż nawet Lucyfer staje się u nas już jedynie żałosnym bubkiem. Black-metalowy rockman sparzony z silikonową królową muzyczki puszczanej w smażalniach, kontrkulturowy buntownik zatrudniający się w jury telewizyjnego obciach-show, i głosiciel kultu Zła, który gdy mu strach zajrzy do de, nawołuje do oddawania szpiku dla chorych dzieci i jego samego przy okazji... Choć rozumiem doskonale protesty przeciwko promowaniu w publicznych mediach satanisty, nie mogę się otrząsnąć z absmaku, iż przydaje się za ich sprawą takiemu pajacowi jakichś znamion powagi. Na szczęście sprawę załatwili telewidzowie, głosując pilotami: wielki show państwowej telewizji z panem Holocausto-Nergalem w jednej z ról głównych zdaje się być totalną klapą. „Byłemu" Dody pozostaje już tylko „Taniec z Gwiazdami", w parze z niejakim Szpakiem, i ewentualnie zachwalanie satanistycznych gadżetów i gutaperkowych kościotrupów w telezakupach.
Podobna fatalność, przechodząc do spraw poważniejszych, dotyczy też u nas instytucji. Instytucje, które na Zachodzie spełniają jakąś sensowną rolę, u nas sprowadzane są do parodii. Coś takiego dzieje się właśnie z ideą niezależnych instytutów, think tanków działających przy partiach politycznych. Ustawodawstwo niektórych krajów ? Niemiec na przykład ? nakazuje przeznaczać na ich utrzymanie część otrzymywanej przez partię budżetowej subwencji. Chodzi o to, żeby zamiast na gadżety, plakaty i filmiki reklamowe przynajmniej część tych pieniędzy poszła na jakąś merytoryczna pracę nad problemami, które rozstrzygać muszą politycy. W powiązanym z partią instytucie zatrudnia się prawdziwych ekspertów by prowadzili normalną, rzetelną pracę badawczą i informowali polityków, co z niej wynika, a oni będą przekuwać ustalenia fachowców w polityczne strategie. Zwracam uwagę na ten kierunek przepływu myśli: z think tanku do partii, nie odwrotnie.
Wczoraj „Rzeczpospolita" zamieściła tekst Jarosława Makowskiego, szefa Instytutu Obywatelskiego, czyli niby takiego właśnie think-tanku pracującego na potrzeby Platformy Obywatelskiej. Jest to kolejny tekst pokazujący, że w praktyce ów „Instytut" jest czymś takim jak „Instytut Lecha Wałęsy", który po wszystkich zadętych zapowiedziach okazał się jednoosobową agencją impresaryjną wynajmującą byłego prezydenta do oprowadzania wycieczek albo uświetniania rozmaitych imprez. Jeśli sądzić po prasowych wystąpienia szefa, Instytut Obywatelski służyć ma do chwalenia Platformy Obywatelskiej i zapewniania z pozycji eksperckich, że „słuszną linie ma nasza władza".
Jarosław Makowski usiłuje przekuć w cnotę to, co jest oczywistą porażką jego patronów: totalną bezideowość Partii, która gotowa jest przyjąć każdego, byle coś jej z tego przyszło. Poziom demagogii, który osiąga, świadczy, iż nie widzi różnicy między czytelnikiem „Rzeczpospolitej" a czytelnikiem „Tele Tygodnia". Owoż, powiada, lewica ma swoje ideologiczne uprzedzenia, prawica ma swoje ideologiczne uprzedzenia, i przez to są ułomne, a Platforma nie ma żadnych uprzedzeń, czerpie co najlepsze i z lewicy i prawicy, i przez to jest najlepsza. Bo ? jak to powtarzali różni prezesi w filmach Barei ? „patrzyć trzeba dookoła, a nie wąsko".
Znowu doświadczam podobnego absmaku, jak w wypadku poważnego zajmowania stanowiska przez poważnych ludzi wobec groteskowego telewizyjnego satanisty. Czy „publicyście i filozofowi" naprawdę trzeba tłumaczyć, że „lewica" i „prawica" oznaczają, a przynajmniej powinny oznaczać, pewne paradygmaty myślenia, które są zasadniczo ze sobą sprzeczne? W związku z powyższym ich łączenie, to, jak pisała Ayn Rand, coś w rodzaju szukania kompromisu pomiędzy chlebem a trucizną (bez przesądzania, czy to lewica jest chlebem, czy prawica)?