Mamy w Polsce tendencję, by wszystko postrzegać negatywnie, krytykować i odsądzać wszystkich polityków od czci i wiary. Cokolwiek się zdarzy – zawali się dach albo z powodu deszczu nie można dachu zamknąć nad Stadionem Narodowym – natychmiastowa reakcja sprowadza się do tego, że „to państwo źle funkcjonuje”. Trzeba wyraźnie oddzielić ocenę państwa od osoby odpowiedzialnej za dach, za dziurę w asfalcie itd. Słowo „państwo” powinno być zarezerwowane dla spraw o wadze państwowej. W wielu sprawach nasze państwo funkcjonuje lepiej niż inne kraje znane z dobrej organizacji. Dotyczy to zwłaszcza sytuacji, które wymagają improwizacji. Mój zarzut wobec przedstawicieli państwa jest inny. Ludzie mają prawo oczekiwać od przywódców formułowania wielkich celów, które mobilizowałyby społeczeństwo. Obywatele potrzebują wizji – i to nie tylko na miarę mistrzostw Europy w piłce nożnej czy igrzysk zimowych. Tymczasem słyszą, że „jeśli ktoś potrzebuje wizji, to niech idzie do okulisty”. Wielkie projekty są traktowane przez administrację lekceważąco – jako coś niepotrzebnego.
Kapituła nagrodziła pana m.in. za zasługi dyplomatyczne: poszukiwanie pokojowego rozwiązania konfliktu w Naddniestrzu czy rozwiązywanie trudnych problemów w relacjach polsko-rosyjskich. Co pan uważa za swój największy sukces?
Mam znacznie dłuższą listę własnych niepowodzeń niż sukcesów. Ale jest kilka rzeczy, z których mogę być zadowolony. Wspomniał pan o rozejmie i tymczasowym ustanowieniu pokoju na pograniczu między Naddniestrzem a Mołdawią. Warto przypomnieć, że na tym pograniczu, na niewielkim obszarze, zginęło na przełomie lipca i sierpnia 1992 roku w ciągu jednego tygodnia blisko 1200 osób. A od kiedy przyjęto rozwiązanie, które wypracowałem – w ramach misji KBWE wspólnie z ambasadorem Sławomirem Dąbrową – nie zginęła ani jedna z powodu konfliktu granicznego. Nie przyjechałem tam z żadnym gotowym projektem. Wsłuchiwałem się w stanowiska stron konfliktu. Starałem się znaleźć dla nich najmniejszy wspólny mianownik, który uwzględniałby równowagę interesów wszystkich stron zaangażowanych w konflikcie. Poszukiwania były prowadzone dyskretnie – bez rozgłosu. I to się sprawdziło.
Podobna metoda wsłuchiwania sprawdziła się również w Polsko-Rosyjskiej Grupie do Spraw Trudnych, której jest pan współprzewodniczącym?
Każda trudna sprawa i złożona sytuacja konfliktowa wymaga innego specyficznego podejścia. Dialog w Grupie do Spraw Trudnych to właśnie poszukiwanie takiego podejścia. Jak pan wie, wynikiem tego dialogu jest tom „Białe plamy, czarne plamy”, który dotyczy trudnych spraw w relacjach polsko-rosyjskich w latach 1918–2008. Książka wywołała na świecie znaczne zainteresowanie. Jest przygotowywana do druku w USA. Markus Meckel z Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej proponuje wydać książkę w Niemczech. Działalność Grupy budzi zainteresowanie. Jesteśmy zapraszani przez rozmaite gremia, by – wspólnie z rosyjskimi partnerami – wyjaśniać metodę pracy; to, jak nam się udało doprowadzić do tego, że dialog nie tylko trwa, ale przybrał charakter zinstytucjonalizowany, mimo że poruszamy problemy najtrudniejsze. Nasza praca spotkała się z uznaniem papieża Benedykta XVI oraz Kościoła rzymskokatolickiego w Polsce i Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej.
Od początku przyjęliśmy założenie, że dialog ma być oparty na dociekaniu prawdy przez uczonych o wysokich kompetencjach i dobrej woli. I co istotne: poszukiwanie prawdy ma być odpolitycznione. Naszym celem nie było i nie jest zaspokajanie oczekiwań polityków – ministrów spraw zagranicznych, premierów czy prezydentów. Byliśmy i jesteśmy od tego bardzo dalecy.
Istotą naszej pracy nie jest potwierdzanie jakiejś z góry przyjętej tezy, ale żmudne docieranie do tego, jak było naprawdę.
Powołane w Warszawie i Moskwie Centra polsko-rosyjskiego dialogu i porozumienia zainicjowały wspólne projekty badawcze i wydawnicze, zapoczątkowały wymianę młodzieżową. Dzieje się to na poziomie społecznym. Poza polityką.
Był pan też razem z prezydentem Kwaśniewskim negocjatorem na Ukrainie w czasie pomarańczowej rewolucji na przełomie lat 2004 i 2005. Czy z dzisiejszej perspektywy to sukces?
Ponad wszelką wątpliwość był to w ówczesnej konkretnej sytuacji sukces. Z perspektywy minionych lat możemy mówić nie tylko o sukcesie, ale też o niepowodzeniu. Dlaczego? Bo sukces ten nie zmienił w sposób istotny kierunku wewnętrznego rozwoju na Ukrainie. Gdybym miał pisać na ten temat książkę, to nadałbym jej tytuł: „Niepowodzenie sukcesu”. Wiele osób nie docenia jednak tego, że ówczesne wysiłki prezydenta Kwaśniewskiego przyniosły pewne trwałe zmiany. Sukcesem polskiego zaangażowania jest to, że polityczny pluralizm nadal jest bardzo ważnym elementem rozwoju sytuacji na Ukrainie. Udało się doprowadzić do tego, że na Ukrainie ukształtował się naród polityczny, powstała nowa obywatelska świadomość. Partia Regionów wygrała wybory i sprawuje władzę, ale Batkiwszczyna pani Julii Tymoszenko, Udar Kliczki i nacjonalistyczna Swoboda są autentyczną – a nie fasadową, udawaną – opozycją. Na obszarze dawnego Związku Radzieckiego jest to zjawisko godne odnotowania. Można postawić pytanie: skoro było tak dobrze, to dlaczego jest tak źle? Moja odpowiedź brzmi: ukraińska klasa polityczna dała w latach 2005–2012 świadectwo, że nie ma klasy. Jest to grupa ludzi bardziej zainteresowana swoimi interesami i ambicjami personalnymi, niż budową demokratycznego suwerennego państwa. Przyszłość Ukrainy spoczywa w rękach nowego pokolenia. Kształtowanie demokratycznej Ukrainy opartej na rządach prawa będzie długim procesem. Może dłuższym, niż chcielibyśmy. Gdy myślimy o perspektywie europejskiej dla Ukrainy, to jedno jest pewne: rozwiązanie nie przyjdzie z zewnątrz, musi być dziełem samych Ukraińców.
Adam Daniel Rotfeld jest politykiem, dyplomatą.
W roku 2005 był ministrem spraw zagranicznych RP.
W czwartek został laureatem
Nagrody im. Edwarda J. Wendego