W czasach komunizmu żartowano, że Związek Sowiecki podejmie tak intensywną walkę o pokój, że po tej walce nie zostanie kamień na kamieniu. Podobnie jest z kampanią wyborczą Bronisława Komorowskiego. Choć zbudowana jest ona wokół hasła „zgoda", generuje szokująco wiele złych emocji. Nawet z perspektywy trwającej od dziesięciu lat wojny polsko-polskiej. W długiej politycznej karierze Bronisława Komorowskiego to jego najbardziej agresywna i jątrząca kampania. Co smutne, prowadzona przy hałaśliwych zachętach ze strony kibicującej mu sporej części polskich elit i mediów.
Za tym wszystkim kryje się zaś niebezpieczny dla demokracji dogmat sugerujący, że obóz rządzący zwyczajnie nie może oddać władzy nikomu spoza swojego kręgu. Problem polega tylko na tym, że taki styl uprawiania polityki jeszcze bardziej pogłębia nieufność nagromadzoną w czasie wieloletniej zimnej wojny Platformy Obywatelskiej z Prawem i Sprawiedliwością.
Ruchomy horyzont swarów
Gdy w 2005 roku nie doszło do stworzenia koalicji PO–PiS, fiasko tłumaczono rozmaicie. Jedni wskazywali, że ponieważ w planowanej koalicji Platforma widziała się w roli starszego brata, podwójna wygrana braci Kaczyńskich była dla Donalda Tuska zbyt dużym szokiem. Inni kładli winę na karb wyciągnięcia przez PiS „dziadka z Wehrmachtu", co dla ówczesnego lidera PO było bardzo bolesne. Jednak nawet najwięksi pesymiści nie przypuszczali, że drogi Tuska i Lecha Kaczyńskiego rozejdą się na zawsze. Zwłaszcza że obaj politycy dobrze się znali z trójmiejskiego ruchu „Solidarności", obaj w 1990 roku poparli Lecha Wałęsę jako kandydata na prezydenta i obaj podjęli w 2004 roku hasło gruntownej odnowy Polski po aferze Rywina.
Nienawiść szybko przeszła w nawyk, stając się racją bytu Platformy. PiS w tym sporze raczej się bronił, niż atakował, choć oczywiście nie jest wolny od grzechów. Ta spirala niechęci pośrednio doprowadziła do tragedii smoleńskiej. Potem było tylko gorzej. Spór o obecność krzyża na warszawskim Krakowskim Przedmieściu płynnie przeszedł w kampanię prezydencką w 2010 roku. Bronisław Komorowski jako nowy prezydent dolewał oliwy do ognia i nie próbował uśmierzać sporów.
Jesienią zeszłego roku, po wyborach do europarlamentu, zaczęto wprawdzie mówić o konieczności ostudzenia namiętności, ale nie przełożyło się to na praktykę. Choć teoretycznie decyzja Jarosława Kaczyńskiego z 11 listopada 2014 roku, by prezydenckim kandydatem PiS został Andrzej Duda (postać spoza głównego nurtu sporów o katastrofę smoleńską), mogłaby być przyjęta w obozie liberalnym jako szansa na złagodzenie napięcia. Tyle że Platforma nie umiała już żyć bez „świętej wojny". Co więcej, prezydent wyglądał na niemile zaskoczonego. Demonstracyjnie udawał, że nie odróżnia Andrzeja Dudy od Piotra Dudy, lidera NSZZ „Solidarność". Potem długo ignorował swego głównego rywala. W wypowiedziach ludzi z otoczenia prezydenta można było nawet wyczuć rodzaj pewnego rozdrażnienia. Belwederowi nie w smak było to, że PiS wystawił kandydata tak bardzo niepasującego do stereotypu „wojownika IV RP".