Piotr Semka: Sto lat zajadłości

Bronisław Komorowski, prowadząc wyjątkowo agresywną kampanię, jeszcze silniej huśta łodzią polskiej demokracji – zauważa publicysta.

Aktualizacja: 21.05.2015 13:19 Publikacja: 20.05.2015 21:11

Foto: Fotorzepa

W czasach komunizmu żartowano, że Związek Sowiecki podejmie tak intensywną walkę o pokój, że po tej walce nie zostanie kamień na kamieniu. Podobnie jest z kampanią wyborczą Bronisława Komorowskiego. Choć zbudowana jest ona wokół hasła „zgoda", generuje szokująco wiele złych emocji. Nawet z perspektywy trwającej od dziesięciu lat wojny polsko-polskiej. W długiej politycznej karierze Bronisława Komorowskiego to jego najbardziej agresywna i jątrząca kampania. Co smutne, prowadzona przy hałaśliwych zachętach ze strony kibicującej mu sporej części polskich elit i mediów.

Za tym wszystkim kryje się zaś niebezpieczny dla demokracji dogmat sugerujący, że obóz rządzący zwyczajnie nie może oddać władzy nikomu spoza swojego kręgu. Problem polega tylko na tym, że taki styl uprawiania polityki jeszcze bardziej pogłębia nieufność nagromadzoną w czasie wieloletniej zimnej wojny Platformy Obywatelskiej z Prawem i Sprawiedliwością.

Ruchomy horyzont swarów

Gdy w 2005 roku nie doszło do stworzenia koalicji PO–PiS, fiasko tłumaczono rozmaicie. Jedni wskazywali, że ponieważ w planowanej koalicji Platforma widziała się w roli starszego brata, podwójna wygrana braci Kaczyńskich była dla Donalda Tuska zbyt dużym szokiem. Inni kładli winę na karb wyciągnięcia przez PiS „dziadka z Wehrmachtu", co dla ówczesnego lidera PO było bardzo bolesne. Jednak nawet najwięksi pesymiści nie przypuszczali, że drogi Tuska i Lecha Kaczyńskiego rozejdą się na zawsze. Zwłaszcza że obaj politycy dobrze się znali z trójmiejskiego ruchu „Solidarności", obaj w 1990 roku poparli Lecha Wałęsę jako kandydata na prezydenta i obaj podjęli w 2004 roku hasło gruntownej odnowy Polski po aferze Rywina.

Nienawiść szybko przeszła w nawyk, stając się racją bytu Platformy. PiS w tym sporze raczej się bronił, niż atakował, choć oczywiście nie jest wolny od grzechów. Ta spirala niechęci pośrednio doprowadziła do tragedii smoleńskiej. Potem było tylko gorzej. Spór o obecność krzyża na warszawskim Krakowskim Przedmieściu płynnie przeszedł w kampanię prezydencką w 2010 roku. Bronisław Komorowski jako nowy prezydent dolewał oliwy do ognia i nie próbował uśmierzać sporów.

Jesienią zeszłego roku, po wyborach do europarlamentu, zaczęto wprawdzie mówić o konieczności ostudzenia namiętności, ale nie przełożyło się to na praktykę. Choć teoretycznie decyzja Jarosława Kaczyńskiego z 11 listopada 2014 roku, by prezydenckim kandydatem PiS został Andrzej Duda (postać spoza głównego nurtu sporów o katastrofę smoleńską), mogłaby być przyjęta w obozie liberalnym jako szansa na złagodzenie napięcia. Tyle że Platforma nie umiała już żyć bez „świętej wojny". Co więcej, prezydent wyglądał na niemile zaskoczonego. Demonstracyjnie udawał, że nie odróżnia Andrzeja Dudy od Piotra Dudy, lidera NSZZ „Solidarność". Potem długo ignorował swego głównego rywala. W wypowiedziach ludzi z otoczenia prezydenta można było nawet wyczuć rodzaj pewnego rozdrażnienia. Belwederowi nie w smak było to, że PiS wystawił kandydata tak bardzo niepasującego do stereotypu „wojownika IV RP".

W końcu Bronisław Komorowski ogłosił podział: „Polska racjonalna kontra Polska radykalna". Co charakterystyczne, nie skupił się na krytyce takich kandydatów, jak Janusz Korwin-Mikke czy Grzegorz Braun, ale na przyklejaniu łatki radykała Andrzejowi Dudzie. Nie było to łatwe. Kandydat PiS unikał obraźliwych słów i wojowniczych filipik. Dziennikarze z mediów przyjaznych Platformie dokładnie przeczesywali życiorys prawnika z Krakowa, ale niespecjalnie mogli doszukać się w nim przejawów jakiegoś radykalizmu. Wtedy zmieniono taktykę i ujawniono w oskarżycielskim stylu, że Duda był w Unii Wolności, a jego teść „jest Żydem". Wspierający PO aktorzy i celebryci z jeszcze większym entuzjazmem podchwycili hasło podziału na „Polskę racjonalną" i „Polskę radykalną". Jedyna osoba z obozu dawnej lewicy solidarnościowej, którą uderzył niedobry wydźwięk zaproponowanego podziału, była Kinga Dunin, felietonistka „Krytyki Politycznej". Postać, którą trudno podejrzewać o propisowskie sympatie.

Zacytujmy fragment jednego z jej felietonów: „Podział na racjonalnych i radykalnych, a w domyśle jednak nieracjonalnych, w szczególny sposób jest sprzeczny z ideą porozumienia. Ze swojego punktu widzenia wszyscy zachowujemy się, a przynajmniej staramy się, zachowywać racjonalnie. I odmowa uznania partnera za równie jak my, chociaż może inaczej, rozsądnego jest w gruncie rzeczy sposobem na wykluczenie z debaty. Przecież to, co mówią nieracjonalni, jest z definicji pozbawione sensu i znaczenia. A to, co robią radykalni, odbiega od zasad zdrowego rozsądku, który uwielbia złoty środek. Dużo więcej wspólnego ma to z władzą i siłą niż z rozumem. Co jest aktualnie racjonalne, definiują ci, którzy akurat sprawują władzę. (...) Również ludzie, którzy nie mają czasu zastanawiać się, czy są lewicowi, czy prawicowi, bywa, czują się traktowani przez władze jak idioci. Jak będzie im się w ogóle chciało pójść do urn, zagłosują na Kukiza".

Te słowa zostały napisane 23 marca 2015 roku. Niemal dwa miesiące później okazało się, że diagnoza publicystki była zaskakująco trafna.

W amoku

Rzecz jasna PiS powinien podlegać normalnej krytyce. Co nie zmienia faktu, że jest to zwyczajna partia nieposługująca się przemocą i mieszcząca się w europejskich standardach demokratycznych. Partia, która w wyborach prezydenckich wystawiła kandydata wyważonego i unikającego słownych ataków. Zdawałoby się, że po dziesięciu latach niszczącej wojny polsko-polskiej pojawienie się takiego kandydata powinno zostać przywitane przez media i publicystów z nadzieją, a przez (przynajmniej część) polityków PO – z cichym uznaniem. Nic podobnego się nie stało.

Prezydent w kampanii zafiksował się na punkcie swego głównego kontrkandydata. Przykładem niech będą jego uparte twierdzenia, że to aktywiści PiS stoją za próbami zakłócania wieców wyborczych Komorowskiego, chociaż gołym okiem było widać, że to pikiety zwolenników Korwin-Mikkego. Manifestanci nie tylko wymachiwali krzesłami, ale i krzyczeli: „PiS–PO – jedno zło!".

Zwolennicy PO ostre tony w kampanii prezydenta usprawiedliwiają wcześniejszymi atakami na niego ze strony wyborców PiS. Przypominane są transparenty o „Komo-ruskim" czy sugestie wiążące głowę państwa z WSI. Takie emocje na prawicy były i są. Jednak sam Duda w kampanii unika obrażania Bronisława Komorowskiego. Jeśli na wiecach zdarzają się demonstracje, to jako element spontaniczny, a nie zaplanowana strategia sztabu. Nawet w debacie w TVP Duda przestrzegał – aż do przesady – kurtuazyjnej formuły „panie prezydencie", podczas gdy jego rywal notorycznie łamał ustalone wcześniej reguły.

W amoku walki o wszystko dogmat utrzymania władzy staje się usprawiedliwieniem dla obrażania Dudy i jego partii. To dlatego prezydencki doradca prof. Roman Kuźniar pozwala sobie na nazywanie Andrzeja Dudy w Radiu Tok FM „człowiekiem z plastiku" i „politycznym manekinem". A bez umiaru chwalący Platformę publicysta Waldemar Kuczyński głosi, że kampania kandydata PiS to „lawina kłamstw". O Dudzie – jako prezydencie – mówi zaś, że „byłby ujmą dla Polski".

Nie jestem naiwny. Wiem, że każda kampania wyborcza to czas, gdy wyostrza się polityczny język. Jednak skala moralnego delegalizowania Dudy i PiS przekroczyła wszelkie dopuszczalne normy. Przykłady? Proszę bardzo: sugestie Komorowskiego o możliwym ograniczeniu swobód demokratycznych w razie wygranej prawnika z Krakowa – to polityczna taktyka spalonej ziemi. Kontynuacja procesu niszczenia wzajemnego zaufania dwóch dużych grup Polaków.

Nieuczciwy klip sztabu prezydenta, w którym dawano do zrozumienia, że kandydat PiS chce karać więzieniem kobiety, które urodziły dzieci, korzystając z techniki in vitro. Tymczasem Duda poparł jedynie propozycję karania lekarzy, którzy dokonywaliby takich praktyk.

Ale też przy okazji przypomina się stara prawda, że każda zła emocja wraca do tego, kto jej ulega. Parę lat temu Platforma straszyła w swoich klipach słynnym panem „Andrzejem spod krzyża" jako symbolem agresji obozu PiS. Teraz ten sam człowiek obrzucający Dudę obelgami i ściskający Komorowskiego staje się symbolem agresji PO.

Getto radykałów

Problem jest jednak głębszy. Platforma nie zauważa, że wpychając PiS do getta radykałów, faktycznie toruje w ten sposób drogę do antysystemowej rewolty młodego pokolenia. Z perspektywy wielu uczestników Marszu Niepodległości politycy PiS bowiem to naiwniacy dający się nabierać na hasło wyborów, w których notorycznie są robieni w konia. Czyni się to za pomocą różnych sztuczek: od poparcia większości mediów udzielonego jednej partii czy koalicji przez cudowne rozmnożenie nieważnych głosów aż po ciche naciski najsilniejszych państw Unii Europejskiej. Pierwszym zwiastunem reakcji młodych wyborców na tę „grę do jednej bramki" jest sukces Pawła Kukiza. Jeśli więc Platforma nadal będzie trwać w przekonaniu o swoim niezbywalnym prawie do władzy, młodzi mogą się dalej radykalizować. Bronisław Komorowski zaś, który prowadzi wyjątkowo agresywną kampanię, jeszcze silniej huśta łodzią polskiej demokracji.

Jakiś czas temu na łamach tygodnika „Do Rzeczy" napisałem, że jednym z najważniejszych argumentów przeciw reelekcji Bronisława Komorowskiego jest jego niechlubny udział w trwającej od niemal dekady wojnie polsko-polskiej. Obecna kampania głowy państwa tylko to potwierdza.

Zatem czy po wyborach – niezależnie od tego, kto je wygra – rozpocznie się kolejna wojna na histeryczne ataki i insynuacje? Czy naprawdę nie ma sposobu, by załagodzić napięcie z przeszłości? Jest.

Platforma musi uznać, że w demokracji oddanie władzy jest czymś normalnym, i nie wzywać do ogólnopaństwowej akcji obywatelskiego nieposłuszeństwa, donosić do zachodnich gazet na „niewłaściwego" prezydenta ani nie dorzucać węgla pod medialny kocioł w kraju.

Autor jest publicystą tygodnika „Do Rzeczy"

W czasach komunizmu żartowano, że Związek Sowiecki podejmie tak intensywną walkę o pokój, że po tej walce nie zostanie kamień na kamieniu. Podobnie jest z kampanią wyborczą Bronisława Komorowskiego. Choć zbudowana jest ona wokół hasła „zgoda", generuje szokująco wiele złych emocji. Nawet z perspektywy trwającej od dziesięciu lat wojny polsko-polskiej. W długiej politycznej karierze Bronisława Komorowskiego to jego najbardziej agresywna i jątrząca kampania. Co smutne, prowadzona przy hałaśliwych zachętach ze strony kibicującej mu sporej części polskich elit i mediów.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Publicystyka
Wybory samorządowe to najważniejszy sprawdzian dla Trzeciej Drogi
Publicystyka
Marek Migalski: Suwerenna Polska samodzielnie do europarlamentu?
Publicystyka
Rusłan Szoszyn: Zamach pod Moskwą otwiera nowy, decydujący etap wojny
Publicystyka
Bogusław Chrabota: Donalda Tuska na 100 dni rządu łatwo krytykować, ale lepiej patrzeć w przyszłość
Publicystyka
Estera Flieger: PiS choćby i z Orbánem ściskającym Putina, byle przeciw Brukseli