Lotnisko im. Ataturka w Stambule obsługuje rocznie ok 50 mln pasażerów. Jest prawdziwą bramą do Turcji dla większości turystów. Atak terrorystyczny w tym miejscu jest ostatecznym sygnałem dla wszystkich, których nie odstraszyły poprzednie zamachy i nosili się jeszcze z zamiarem odwiedzenia Turcji tego lata.
Zamach jest też kolejnym dowodem jak niebezpiecznie jest w Turcji. Nie tylko dla zagranicznych turystów. Tam, gdzie oni nie docierają czyli na południowo - wschodnich krańcach Turcji, trwa od wielu miesięcy prawdziwa wojna domowa pomiędzy armią a bojownikami kurdyjskimi. Tuż za granicą, już na terytorium Syrii, tureckie lotnictwo bombarduje bojowników kurdyjskich walczących przy tym z reżimem prezydenta Asada i wspieranych przez USA. Turecka armia angażuje się także w walki a dżihadystami ISIS czyli tzw. Państwa Islamskiego. Ci w odwecie dokonują zamachów terrorystycznych w Turcji. Podobnie czynią radykalne ugrupowania kurdyjskie.
Ci ostatni nie mają nic do stracenia, gdyż władze w Ankarze zerwały przed rokiem wszelkie kontakty z Partią Pracujących Kurdystanu (PKK) mające na celu zakończenie trwającego dziesiątki lat konfliktu zbrojnego. W takiej atmosferze miała miejsca cała seria zamachów terrorystycznych w Ankarze i Stambule.
W styczniu tego roku w Stambule terrorysta ISIS wysadził się w powietrze wśród niemieckich turystów. Dwanaście osób zginęło. W marcu na słynnej ulicy Istiklal Caddesi bomba zabiła czterech cudzoziemców z izraelskimi paszportami.
Kilka tygodni temu w zamachu zginęło siedmiu tureckich policjantów. Tym razem podejrzenie padło na jedną z organizacji kurdyjskich.
Teraz kolejny zamach na lotnisku i 36 ofiar śmiertelnych. Przy tym na lotnisku tym obowiązuje podwójny system kontroli. Wszytko na nic. Przed terroryzmem nie ma ucieczki.