Studia potiomkinowskie. Jak się kończy traktowanie uczelni jak biznesu

Traktowanie uczelni jak biznesu prowadzi do niebezpiecznych absurdów, na czym tracą i studenci, i państwo – pisze politolog.

Publikacja: 26.12.2021 17:21

Studenci

Studenci

Foto: Adobe Stock

Co roku w skali całego kraju na uczelniach publicznych uruchamianych jest kilkadziesiąt nowych kierunków studiów. Odbywa się to najczęściej pod hasłem odświeżenia oferty edukacyjnej, odpowiedzi na zapotrzebowanie rynku lub umożliwienia młodym ludziom realizacji swoich pasji. Uruchomienie nowego kierunku studiów nie jest procesem prostym. Składają się na niego kolejne etapy, których wypełnienie prowadzi do celu, jakim jest rozpoczęcie studiów przez pierwszy rocznik studentów. Cała procedura zajmuje około roku i wymaga szeregu działań zarówno organizacyjnych, administracyjnych, jak i prawnych. Ma ona przede wszystkim dać pewność, że uruchamiany kierunek zapewni właściwy poziom kształcenia studentów zgodny z programem ramowym zatwierdzonym przez ministerstwo.

Czasami jednak uczelnie próbują pójść na skróty, obchodząc co bardziej kłopotliwe wymagania. Szczególnie bulwersującym przykładem jest historia uruchamiania na państwowym Uniwersytecie Jana Kochanowskiego w Kielcach (a konkretnie w filii tej uczelni w Piotrkowie Trybunalskim) jednego z obecnie strategicznych kierunków. Kierunku, który powinien przyczynić się do poprawy sytuacji zdrowotnej w naszych kraju, a z pewnością w konkretnym regionie.

Jakoś to będzie

Potrzeba zaplecza? Cóż prostszego – można wypożyczyć, dostarczyć, ustawić, sfotografować. W tym konkretnym przypadku odpowiednie akcesoria pojawiły się w odpowiednim czasie... A chwilę później, kiedy wizytatorzy zniknęli za rogiem, dekoracje złożono i wywieziono. Potrzeba kadry? Można obiecywać złote góry, rozmawiać, toczyć negocjacje, mając pewność, że realnej kadry nie będzie. Ostatecznie zawsze w planach może pojawić się informacja o zajęciach łączonych z innym kierunkiem, naturalnie online. Pandemia wytłumaczy wszystko. Można przetasować zajęcia, by w semestrze pierwszym z rzeczonym kierunkiem miały one niewiele wspólnego. A że kadra kierunku liczy trzy osoby, dwie, jedną? Przecież jakoś to będzie! Przy takim podejściu do organizacji kierunku sprawa rzeczywistej jakości kształcenia jest ostatnią, która zaprząta uwagę uczelnianych decydentów. Można zażartować, że tak jak faworyt carycy Katarzyny II książę Grigorij Potiomkin wznosił atrapy wiosek na stepie, tak jego naśladowcy w Polsce – atrapę kierunku studiów.

Czytaj więcej

Michał Mazur: Czy Polacy studiujący za granicą wrócą do Polski?

Ktoś może zadać pytanie: po co tyle czasu, trudu i energii włożono w ten godny księcia Potiomkina projekt? Powód jest identyczny jak w przypadku atrap na ukraińskich stepach – pieniądze. O ile jednak kochanek carycy post factum chciał ukryć sprzeniewierzenie sum, które otrzymał na zagospodarowanie Nowej Rosji, to studia potiomkinowskie mają przynieść pieniądze jego twórcom. Nowy kierunek to dobrze płatne nadgodziny dla już zatrudnionych na uczelni oraz jeszcze lepiej płatne dla osób pracujących na umowy zlecenia.

Tu, na prowincji

Dlaczego studia imienia księcia Potiomkina wdrożono na wydziale położonym o blisko sto kilometrów od siedziby uniwersytetu? Najprawdopodobniej autorzy całej operacji chcą mieć ciszę i spokój, tak niezbędne dla realizacji ich planów. Bliżej „centrali" podobna operacja mogłaby zwrócić uwagę otoczenia. Ktoś by zaczął zadawać kłopotliwe pytania o obsadę zajęć, o nepotyzm, konflikty interesów i protekcję. Tu, „na prowincji", ze „swoim" dziekanem nikt kłopotliwych pytań o żony, mężów, dzieci, wspólników w interesach itp. itd. zadawać nie będzie. A jak ktoś zacznie zakłócać tę ciszę, to szybko będzie miał kłopoty: zawsze można go oskarżyć o np. wydumane malwersacje.

Poza tym tu będzie się zarabiało pieniądze, a nie pracowało. „Swój" dziekan zadba, by nikt zbyt wnikliwie nie kontrolował odpracowywania odwoływanych zajęć, oraz dopilnuje, by zajęcia nie kolidowały z tymi „poważnymi" etatami PT Wykładowców. Fakt, że prowadzący będzie „wpadać" na uczelnię co dwa czy cztery tygodnie i wtedy hurtowo prowadzić zajęcia, to problem studentów, którzy nie będą mieli czasu ani możliwości dobrze przygotować się do zajęć i tym samym wynieść z nich należytą wiedzę i kompetencje. Poziom dydaktyki, dbałość o jakość kształcenia to slogany, które muszą ustąpić wobec napiętego grafiku wykładowcy. Albo jego lenistwa. Zresztą na tym wydziale taka organizacja dydaktyki staje się na niektórych kierunkach normą.

„Swój" dziekan dopilnuje też, by studenci kierunku potiomkinowskiego za głośno nie protestowani, kiedy dostrzegą, że tak naprawdę ich studia mają się do tych prawdziwych jak prawdziwa wieś do konstruktów Potiomkina. W pacyfikowaniu niepokornych studentów też władze dziekańskie mają już spore doświadczenie.

Pierwsza kontrola Polskiej Komisji Akredytacyjnej pojawi się na kierunku dopiero po trzech latach jego działania. W razie obawy co do jej rezultatów zawsze można przed kontrolą zgłosić, że kierunek będzie... likwidowany. W tym przypadku kontroli nie będzie. A studenci? Oni są w tym biznesie najmniej ważni.

Opłaty i cele

Traktowanie uczelni jak biznesu doprowadziło już na tym wydziale do niebezpiecznego absurdu. Studia na uczelniach realizowane są w dwóch podstawowych formach: stacjonarnej i niestacjonarnej (weekendowej). Studia stacjonarne są bezpłatne, dzięki temu że państwowa uczelnia otrzymuje z budżetu pieniądze, m.in. na pensje dla nauczycieli akademickich. W ramach swych obowiązków nauczyciele prowadzą zajęcia ze studentami w liczbie określonej przez pensum. Jest ono uzależnione od rodzaju etatu. Studia niestacjonarne finansowane są przez studiujących, którzy płacą czesne. Ponad jego połowa pokrywa pensje prowadzących zajęcia. Zwykle są to nauczyciele akademiccy pracujący na studiach niestacjonarnych w ramach nadgodzin. I te nadgodziny są opłacane właśnie z czesnego. Ponieważ uczelnia publiczna nie jest firmą, która ma wypracować zysk, dlatego dochód z tytułu prowadzenia studiów niestacjonarnych powinien być wręcz symboliczny, a czesne tak skalkulowane, by studenci płacili realną wysokość kosztów ponoszonych przez uczelnię z tytułu kształcenia. Tyle teoria. A jak to wygląda na rzeczonym wydziale?

Rektor na początku roku akademickiego podjął decyzję o nieuruchomieniu kilku kierunków studiów stacjonarnych. Powodem była zbyt mała liczba chętnych. Jednocześnie te same kierunki uruchomiono, tyle że w trybie niestacjonarnym, czyli płatnym. W czym problem? Otóż nauczyciele akademiccy, którzy z racji nieuruchomienia studiów stacjonarnych mają problem z wypełnieniem pensum, teraz dużą część tego pensum realizują na studiach niestacjonarnych. W ten sposób państwo finansuje studia niestacjonarne, co jest niezgodne z prawem, z drugiej strony słuchacze studiów niestacjonarnych płacą zawyżone czesne, skoro ich wykładowcy są opłacani w ramach pensji. Artykuł 80. ustawy o szkolnictwie wyższym mówi: „W uczelni wysokość opłat za usługi edukacyjne nie może przekraczać kosztów niezbędnych do utworzenia i prowadzenia studiów". W ten sposób uczelnia państwowa zarabia na studiach niestacjonarnych, tytułem dochodów nienależnie uzyskanych.

Ponieważ uczelnia publiczna nie jest firmą, która ma wypracować zysk, dlatego dochód z tytułu prowadzenia studiów niestacjonarnych powinien być wręcz symboliczny

Może warto by na rzeczonym uniwersytecie ktoś oderwał się od liczenia „dutków" i przypomniał sobie, jakie są cele państwowej uczelni, przeczytał (ze zrozumieniem) artykuł 80. „lex Gowin" i odkurzył raport pokontrolny Najwyższej Izby Kontroli „Opłaty za studia w publicznych szkołach wyższych" z 2016 r.? Co prawda od czasu kontroli NIK zmieniły się normatywy, ale przywołany art. 80. został dosłownie przepisany ze wcześniejszej ustawy.

Nadużywanie zaufania

Wróćmy jednak do studiów potiomkinowskich. W jednym jednak punkcie tego na swój sposób równie bezczelnego, jak i prostego planu nastąpił zgrzyt. Otóż zabrakło chętnych statystów do zasiedlenia wioski. Bezpardonowa polityka mająca doprowadzić do marginalizacji lub likwidacji istniejących kierunków, w połączeniu z niekompetencją maskowaną zwykłą arogancją, doprowadziła w końcu wydział do kompletnego chaosu, którego nie da się ukryć na dłuższą metę przed otoczeniem. Trudno bowiem znaleźć chętnych do studiowania na wydziale, z którego masowo odchodzą studenci zmęczeni bałaganem, niepewnością jutra i absolutnym „tumiwisizmem" władz zarówno tych dziekańskich, jak też rektorskich. Brakuje chętnych do powierzenia swojej przyszłości uczelni, na której np. na jednym z kierunków czterokrotnie w ciągu roku zmienia się osoba odpowiedzialna za praktyki studenckie, a każda kolejna ma mniejszą orientację w powierzonych jej obowiązkach. Jakiekolwiek skargi na dziekana i próby zmuszenia do interwencji władz rektorskich kończą się albo ich milczeniem, albo odsyłaniem skarg do... dziekana.

Brak studentów stawia cały projekt potiomkinowski pod znakiem zapytania. Po prostu studia nie będą się kalkulować, ale – uwaga – nie uczelni, lecz nepotom, kumplom ze spółki czy innym przyjaciołom i znajomym królika. Przyjazd „na prowincję", by przeprowadzić zajęcia dla jednej grupy studentów, po prostu się nie kalkuluje. No, chyba że zwiększy się stawkę godzinową. Przecież „swój" dziekan o podwyżkę wystąpi, a „swój" rektor podpisze. Przecież to „tylko" państwowe pieniądze.

Zaznaczyć trzeba z całą mocą, że winę za uruchomienie pseudostudiów w najmniejszym stopniu ponoszą ministerstwa (w tym przypadku edukacji i nauki oraz zdrowia) oraz samorząd zawodowy opiniujący kierunek. Wszystkie te instytucie zakładają, że ich partnerem jest poważna instytucja – państwowy uniwersytet, kierujący się w swoich działaniach prawem i dobrem publicznym. Tylko że w tym przypadku założenia te okazały się całkowicie błędne.

Przywołany wyżej przykład nonszalanckiego stosunku władz uczelni do obowiązujących przepisów dotyczących uruchamiania nowych kierunków jest, miejmy nadzieję, wynaturzonym ekstremum. Nie zmienia to faktu, że słusznym postulatem wydaje się kontrolowanie nowych kierunków pod względem zaplecza dydaktycznego (zarówno materialnego, jak i kadrowego) już w pierwszym roku jego działania. Czekanie aż trzy lata z pierwszą „wizją lokalną" wygląda na dawanie uczelniom nazbyt dużego kredytu zaufania. Szczególnie że niektóre z nich kredytu tego ochoczo nadużywają. Kontrole te powinny objąć kierunki uruchamiane zarówno na uniwersytetach państwowych, jak i w prywatnych uczelniach. I winny być przeprowadzane z równą dokładnością, by w tym przypadku nie była prawdziwa konstatacja innego klasyka – Jana Kochanowskiego: „Prawa są równie jako pajęczyna/ Wróbel się przebije, a na muszkę wina".

O autorze:

Autor jest profesorem Akademii Ekonomiczno-Humanistycznej w Warszawie oraz Wyższej Szkoły Zarządzania Personelem w Warszawie. Członek zarządu Stowarzyszenia Promowania Myślenia Obywatelskiego


Co roku w skali całego kraju na uczelniach publicznych uruchamianych jest kilkadziesiąt nowych kierunków studiów. Odbywa się to najczęściej pod hasłem odświeżenia oferty edukacyjnej, odpowiedzi na zapotrzebowanie rynku lub umożliwienia młodym ludziom realizacji swoich pasji. Uruchomienie nowego kierunku studiów nie jest procesem prostym. Składają się na niego kolejne etapy, których wypełnienie prowadzi do celu, jakim jest rozpoczęcie studiów przez pierwszy rocznik studentów. Cała procedura zajmuje około roku i wymaga szeregu działań zarówno organizacyjnych, administracyjnych, jak i prawnych. Ma ona przede wszystkim dać pewność, że uruchamiany kierunek zapewni właściwy poziom kształcenia studentów zgodny z programem ramowym zatwierdzonym przez ministerstwo.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Publicystyka
Roman Kuźniar: Atomowy zawrót głowy
Publicystyka
Jacek Czaputowicz: Nie łammy nuklearnego tabu
Publicystyka
Maciej Wierzyński: Jan Karski - człowiek, który nie uprawiał politycznego cwaniactwa
Publicystyka
Paweł Łepkowski: Broń jądrowa w Polsce? Reakcja Kremla wskazuje, że to dobry pomysł
Publicystyka
Jakub Wojakowicz: Spotify chciał wykazać, jak dużo płaci polskim twórcom. Osiągnął efekt przeciwny