Czy jest jeszcze miejsce na polskiej scenie politycznej dla Jana Rokity? To pytanie zaczęliśmy sobie znowu zadawać pod koniec ubiegłego tygodnia. A wszystko za sprawą apelu, jaki ów czołowy niegdyś polityk Platformy Obywatelskiej wystosował do mediów. Pisał w nim, by dziennikarze raz na zawsze zostawili w spokoju i jego samego, i jego rodzinę.
Nie sądzę jednak, by rzeczywiście Rokicie zależało na tym, by wszyscy o nim zapomnieli i dali mu święty spokój. Jan Rokita jest przecież tak wytrawnym politykiem, że z pewnością różne pogłoski i plotki na jego temat, które co jakiś czas pojawiają się w mediach, nie robią na nim specjalnego wrażenia. Dlatego myślę, że sens i cel tego apelu były zupełnie odwrotne. Jan Rokita chciał po prostu o sobie przypomnieć i przy okazji wyśmiać argumenty swoich byłych partyjnych kolegów, którzy rzekomo mają problem, by się z nim skontaktować. Swoją drogą, ciekawe, że problemy kontaktowania się ze sobą polityków stały się ostatnio w polskiej polityce kwestią, rzekłbym, newralgiczną.
Rację więc mają ci, którzy twierdzą, że apel niedoszłego premiera z Krakowa bardziej niż do dziennikarzy był zatem skierowany do władz Platformy, którym po raz kolejny Rokita chciał pokazać, iż jest samodzielnym politykiem i nie życzy sobie, by składano mu jakieś propozycje za pośrednictwem prasy czy telewizji.
Szkoda tylko, że na chwilę obecną mało prawdopodobny jest powrót Jana Rokity do aktywnej polityki, jako że nie bardzo jest w niej dla niego miejsce. Przede wszystkim, należy przyznać wprost, że Rokita nie potrafi być politykiem partyjnym. On do partii w żaden sposób nie pasuje: jest trudno dyscyplinowalny partyjnie, bardziej od pracy na rzecz zespołu interesują go jego indywidualne ambicje, mówi, co myśli bez względu na linię partii etc.
Obserwując od wielu lat działalność Jana Rokity, odnoszę wrażenie, że lepiej sprawdza się w roli komentatora i analityka polityki niż w roli polityka lidera, porywającego masy. Jest bardziej człowiekiem analizy niż człowiekiem czynu.