Najpierw była selekcja. Miałem siedem i pół roku, ale z powodu niedożywienia wyglądałem na pięć. Bez zginania karku mogłem wejść pod stół. Brat wiedział, że jak mnie znajdą – zastrzelą na miejscu. Dlatego schował mnie do worka, który przerzucił sobie przez ramię. Gdy przyszliśmy do obozowej bramy, Niemcy kazali spalić wszystkie rzeczy w piecach. Chodziło o zniszczenie wirusów i mikrobów. Dziś już niezbyt dobrze mówię po polsku, ale nigdy nie zapomnę tych słów: „Lulek, chodź tutaj!” – szepnął mój brat do worka. Wyszedłem. Zobaczyłem psy, piece i jakieś natryski. Później okazało się, że leciała z nich lodowata woda. Gdy nas polewali, myśleliśmy, że zamarzniemy – był styczeń 1945 roku – ale i tak wielu poczuło ulgę. Jeden z mężczyzn, gdy zobaczył te natryski, połknął kapsułkę z trucizną. Był pewien, że to Cyklon B. Zmarł na miejscu.
Podczas selekcji nikt rabina nie zauważył?
Ustawiliśmy się w kolejce do odkażających zastrzyków. Dawał je doktor, Czech, również więzień. Stałem przed bratem, za jakimś mężczyzną, a lekarz automatycznie dawał zastrzyki. Nagle trafił w próżnię. Spojrzał w dół i zobaczył dziecko. Zapytał: „Wie alt bist du?”. Zgodnie z instrukcjami brata powiedziałem, że 15. Spojrzał na mojego brata. „Ile on ma lat? Jeżeli dam mu dorosłą dawkę, umrze”. Wtedy brat powiedział prawdę: siedem i pół. Doktor rozejrzał się i połowę strzykawki opróżnił na ziemię. Zawdzięcza mu rabin życie.To nie koniec. Moja mama była z doskonałej krakowskiej rodziny i mówiła piękną polszczyzną. Rodzice zdecydowali, że nauczą mnie tylko tego języka, bo będę miał większe szanse na przetrwanie. Nie mówiłem po hebrajsku ani w jidysz. Doktor zorientował się, że znam polski, i przyczepił mi do pasiaka literę „P”, którą oderwał z ciała zmarłego polskiego więźnia. Wkroczyłem więc do obozu jako polskie dziecko. Miałem mówić, że zostałem osierocony podczas bombardowania Warszawy i przez pomyłkę znalazłem się na Umschlagplatz, gdzie wsadzono mnie do transportu z Żydami.
Znalazł się rabin w polskim bloku?
Nie, skierowano mnie do baraku numer 8, w którym siedzieli sowieccy jeńcy wojenni. Tam zaopiekował się mną Fiodor z Rostowa. Młody chłopak, zwykły żołnierz, zajął się mną, jakby był moim ojcem albo bratem. Każdego dnia kradł dla mnie kartofle i gotował zupę. Zrobił mi też specjalne wełniane nauszniki, żebym nie odmroził sobie uszu podczas apeli, gdy kazano nam godzinami stać z odsłoniętymi głowami. Dzięki niemu dotrwałem do kwietnia 1945 roku, gdy wyzwolili nas Amerykanie.