Wybory potrzebne jak najszybciej

Jeśli Platforma zdecyduje się dziś na przyspieszone wybory, może zdobyć takie poparcie, które pozwoli jej na samodzielne rządy. Polacy są gotowi oddać partii Tuska pełną kontrolę nad państwem – pisze Jarosław Makowski, publicysta

Aktualizacja: 24.09.2008 07:10 Publikacja: 23.09.2008 19:37

Sejm

Sejm

Foto: Fotorzepa, Jak Jakub Ostałowski

Zazwyczaj do wcześniejszych wyborów dochodzi wtedy, kiedy partia rządząca się wypala. Nie ma już reformatorskich pomysłów i zapału do działania. A społeczeństwo daje jasno do zrozumienia, że jej "czas się skończył". Gołym okiem widać, że koalicja PO – PSL nie znalazła się jeszcze w takiej sytuacji. Ba, PO, jako silnik obecnej koalicji, cieszy się ponad 50-proc. poparciem społecznym.

Dobrze oceniany przez Polaków jest też sam premier Tusk, a Platforma znalazła skuteczny sposób, by odpierać chaotyczne ataki partii opozycyjnych. Tak czy inaczej Platforma rządzi i dzieli w rodzimej polityce. Tym bardziej że na horyzoncie nie widać dla niej żadnej poważnej alternatywy. Czy w tak komfortowej dla PO sytuacji rozpisanie wcześniejszych wyborów nie byłoby przejawem politycznego harakiri?

Gdy w Polsce jakaś partia dochodzi do władzy, niemal z dnia na dzień na twarzach jej polityków pojawia się wypisana porażka. Jedyna myśl, jaka wówczas kołacze się po głowie premiera i ministrów, to bynajmniej nie to, jak reformować kraj, ale to, jak najdłużej utrzymać władzę i płynące z niej profity. Podług tej logiki, czyli trwania aż do wyborczej klęski, działał eseldowski rząd. I jak dziś widać, SLD nie może się pozbierać (jeśli w ogóle się pozbiera) po klęsce, którą zafundował mu Leszek Miller i spółka.

Podobnie zachowywało się PiS, kiedy w 2005 r. przejęło władzę. Krach projektu PO – PiS sprawił, że Jarosław Kaczyński musiał szukać sojuszników w Samoobronie Andrzeja Leppera i LPR Romana Giertycha. Zawiązał z nimi koalicję jakby na złość wszystkim, jakby chciał pokazać, że i tak będzie Polską rządził.

Szybko się jednak okazało, że taki romans ma swoją cenę. Po pierwsze część Polaków, która nawet głosowała na PiS, nie bardzo chciała się pogodzić z tym, że Kaczyński dopuścił do współrządzenia Leppera i Giertycha. W dużym stopniu to była kwestia politycznego smaku. Po drugie koalicjanci szybko okazali się dla PiS nie tyle kluczem pozwalającym na spokojne rządy, co kamieniem u szyi. Afera goniła aferę (praca za seks, zatrudnianie kolesiów i członków rodziny w spółkach Skarbu Państwa...), skandal gonił skandal (spór o lektury szkolne, mundurki, dyskusje na temat preferencji seksualnych teletubisia).

Jednak ostatecznie błąd Kaczyńskiego nie polegał na tym, że wszedł w koalicję z Lepperem i Giertychem (polityka to sztuka zawierania kompromisów – czasami trudnych), ale na tym, że za długo partie koalicyjne legitymizował. "Rewolucja moralna" i projekt IV RP zaczęli firmować nie tylko Kaczyński i konserwatywni publicyści, ale skompromitowani i budzący niechęć społeczną politycy Samoobrony i LPR.

Jednak w tym szaleństwie Kaczyński zachował resztki politycznego instynktu i zimnej krwi. Nie poszedł szlakiem przetartym przez Millera – trwania przy władzy aż do klęski. Zdecydował się na wcześniejsze wybory. Tyle że podjął tę decyzję za późno, by ponownie wygrać. Zarazem na tyle wcześnie, by wywalczyć z PiS drugą pozycję i miano największej partii opozycyjnej.

Dla samego Kaczyńskiego wcześniejsze wybory okazały się oczywiście porażką. Jednak dla kondycji polskiej demokracji – dobrodziejstwem. PiS poprzez swoje działania zmobilizowało społeczeństwo do wyborczej aktywności. I przyczyniło się do zmiecenia w trakcie procesu wyborczego ze sceny politycznej Samoobrony i LPR. Za sprawą Kaczyńskiego, który zaprosił oba ugrupowania do współrządzenia krajem, Polacy na własnej skórze się przekonali, że chłopscy i narodowi populiści nie są funta kłaków warci.

Sytuacja Platformy w porównaniu z PiS, kiedy decydowało się na wybory, jest inna tylko pod jednym względem – PO wciąż cieszy się dużym poparciem społecznym. Tyle że ma związane ręce i nie jest w stanie reformować kraju. A to oznacza, że miłość Polaków do PO, której celem – czy tego chce, czy nie – staje się powoli trwanie, skończy się szybciej niż to się Tuskowi zdaje. Tym bardziej że kredyt zaufania społecznego dla Platformy już się wyczerpał. Do społecznej świadomości dotarła bowiem brutalna prawda o formacji rządzącej.

Dziś przecież już nawet małe dziecko wie, że PO, przejmując w 2007 r. władzę, była kompletnie nieprzygotowana do rządzenia. Biurka ministrów Platformy nie uginały się od przygotowanych projektów ustaw, którymi mogliby zarzucić Sejm. Politycy partii rządzącej nie mieli gotowych planów reform, które już następnego dnia po zwycięstwie mogliby wcielać w życie. Jak bańka mydlana prysł także mit profesjonalistów z PO, którzy w mgnieniu oka zreformują nam służbę zdrowia, wybudują drogi, zlikwidują biurokratyczne kurioza czy przeprowadzą reformę finansów publicznych.

Co więcej, dziś sama PO – na czele z premierem Tuskiem, zdaje się mówić – że potrzebowała roku, aby przygotować to wszystko, co każda poważna formacja przygotowuje, gdy znajduje się w opozycji. Platforma uczyła się zarządzania państwem, przygotowywała reformy i pisała niezbędne ustawy dopiero wtedy, kiedy jej politycy zasiedli w ministerialnych fotelach. Stąd zapowiedzi premiera, że na rocznicę powstania koalicji rząd zasypie Sejm ponad 100 projektami ustaw.

Zakrawa jednak na cud, że w ciągu tego roku, kiedy PO w zasadzie nie rządziła, nie tylko nie straciła społecznego poparcia, ale nawet je zwiększyła. Jasne, że w dużym stopniu to zasługa PiS, które nie potrafiło się odnaleźć w roli skutecznej opozycji. Partia Kaczyńskiego pozostała w okowach tej retoryki i politycznej pragmatyki, która doprowadziła ją do porażki. Polacy wolą Tuska bez właściwości niż Kaczyńskiego ideologa.

Jeśli jednak jest prawdą, że – jak zapewniają politycy PO – przygotowali w końcu szczegółowe reformy, to zarazem wiedzą już, że nie są ich w stanie przeprowadzić. Kłody pod nogi Tuskowi rzuca prezydent, który wie, do czego służy weto, i wprost zapowiada, że będzie go używał, oraz koalicyjne PSL, które dla Platformy, podobnie jak wcześniej dla PiS Samoobrona i LPR, zaczyna być kłopotliwym ciężarem. Czy wobec tego w celu zwiększenia politycznej skuteczności Platformy, ale także rozbicia obecnego układu politycznego, najlepszym rozwiązaniem nie byłyby wcześniejsze wybory?

Paradoksalnie, wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że na wcześniejszych wyborach przede wszystkim skorzystałaby Platforma. Po pierwsze PO prawdopodobnie znajduje się w najlepszym momencie, by – jeśli zdecyduje się na wybory – zdobyć takie poparcie, które pozwoli jej na samodzielne rządy. A która partia nie marzy o tym, by samodzielnie rządzić?

Zwiększenie politycznej siły rażenia przez PO jest konieczne, tym bardziej jeśli poważnie myśli o reformowaniu kraju. Co więcej, Polacy – widząc niemoc obecnego układu politycznego, gdzie prezydent blokuje premiera, a PSL hamuje projekty PO – są gotowi oddać partii Tuska pełną kontrolę nad państwem. A gdy przyjdzie pora, surowo ją rozliczyć.

Poza tym Platforma, podobnie jak wcześniej PiS, rozpisując wcześniejsze wybory, mogłaby doprowadzić do tego, że z rodzimego krajobrazu politycznego zniknęłoby PSL. Dziś już nikt nie ma złudzeń, chyba nawet sami rolnicy, że PSL-owscy politycy widzą coś więcej niż czubek swojego nosa. To partia partykularnych, by nie powiedzieć rodzinnych interesów, która jest gotowa utrącić każdą sensowną reformę – jak choćby niezbędną reformę KRUS – jeśli to bije choćby odrobinę w jej żywotne interesy.

To dlatego partia Waldemara Pawlaka większości społeczeństwa kojarzy się obecnie z nepotyzmem. Słowo to, które zrobiło ostatnio w Polsce zawrotną karierę, niesie ze sobą negatywne skojarzenia; zatrudnianie rodziny i znajomych w państwowych firmach, kumoterstwo, ochronę partykularnych interesów chłopskich działaczy... Jeśli jednak PO mimo publicznego piętnowania nagannych poczynań ludowców nadal będzie trzymać z nimi sztamę w koalicji, kolesiostwo i nepotyzm staną się również znakiem firmowym partii Tuska. Tym bardziej że politycy Platformy nie są aniołami.

Kolejna korzyść, co pokazują sondaże, jaką mogą przynieść przyśpieszone wybory, to definitywne odesłanie przez Polaków na śmietnik historii SLD. Dzisiejszy układ polityczny sprawia, że Grzegorz Napieralski bryluje na salonach, gdyż wie, że w razie weta prezydenta, to jego klub będzie decydował, jaka ustawa przechodzi, a jaka ląduje w koszu. Jednocześnie Lech Kaczyński musi zapraszać Napieralskiego do pałacu, dobijając z nim targów, jeśli chce, by jego weto zostało podtrzymane. Platforma przekonała się już dobitnie, że nie da się skutecznie reformować kraju, jeśli los każdej ustawy będzie zależał od rasowego pragmatyka, którym jest obecny szef SLD. Polityka, który będzie kupczył przy każdej okazji, by zapewniać profity partyjnym działaczom.

Co więcej, pozbycie się przez Polaków w czasie wyborów SLD może doprowadzić do tego, że pojawi się w końcu poważny i nowoczesny projekt centrolewicowy. Polska potrzebuje lewicy, ale nie może ona powstawać na gruzach SLD, tylko w jej miejsce. Nie jest zresztą tajemnicą, że prace nad stworzeniem takiej formacji zostały już podjęte. Przyśpieszone wybory byłyby tylko dodatkowym impulsem dla integracji środowisk lewicowych. Ponadto nowoczesna centrolewica to dużo bardziej przewidywalny, choćby dla PO, partner polityczny niż PSL czy SLD.

I ostatnia kwestia, która – przy wcześniejszych wyborach – również działa na konto PO. Dziś Donald Tusk wciąż nie wie, czy ma być premierem na pełnym etacie, czy też tylko na pół gwizdka, bo po głowie chodzą mu marzenia o prezydenturze. Przyśpieszone wybory pozwoliłyby Tuskowi na dokonanie ostatecznego wyboru. Gdyby zdecydował się na prezydenturę, to po wygranych przez PO wyborach mógłby spokojnie premierostwo oddać w ręce Grzegorza Schetyny. Polityk ten nie ma natury showmana. Nie zdradza też większych ambicji, co pozwoliłoby mu skupić się na pracy w rządzie i reformach.

Z kolei Donald Tusk stałby się naturalnym kandydatem Platformy na prezydenta. Mógłby się skupić już tylko na własnej kampanii. Poza tym wycofanie się z bieżących wojenek politycznych, w których jako premier zmuszony jest brać udział, stworzyłoby mu szanse zaprezentowania się jako arbiter czy nawet cenzor aktualnych poczynań politycznych. Takiego stylu politycznego Polacy oczekują od głowy państwa. Przystąpienie do boju o prezydenturę z takiej pozycji dawałoby Tuskowi dużo większe szanse na końcowe zwycięstwo niż z pozycji urzędującego premiera, który musi zmagać się z codziennym znojem oraz firmować każde potknięcie rządu i całej koalicji.

Jeśli jednak Tusk uznałby, że dalej chce być premierem, to po wygranych wyborach powinien zabrać się ostro do pracy. Zapomnieć o prezydenturze i skupić się na pracy w rządzie. Nie da się już dłużej odkładać reformy służby zdrowia czy finansów publicznych – tym bardziej jeśli w 2011 r. chcemy być gotowi do przyjęcia euro. Premier musi także pamiętać, że zapłaci głową, jeśli coś pójdzie nie tak w kwestii przygotowań do Euro 2012. Dodatkowo PO powinna w końcu przeforsować takie swoje sztandarowe pomysły, jak okręgi jednomandatowe czy odebranie partiom budżetowych dotacji.

Platforma Obywatelska stoi dziś więc przed takim oto dylematem: albo zaryzykować i rozpisać przyśpieszone wybory, mając świadomość, że w ten sposób może zwiększyć swój polityczny potencjał i przywrócić polityce elementarną skuteczność, albo trwać w obecnym klinczu, który wcześniej czy później także PO zaprowadzi do politycznego grobu.

Zazwyczaj do wcześniejszych wyborów dochodzi wtedy, kiedy partia rządząca się wypala. Nie ma już reformatorskich pomysłów i zapału do działania. A społeczeństwo daje jasno do zrozumienia, że jej "czas się skończył". Gołym okiem widać, że koalicja PO – PSL nie znalazła się jeszcze w takiej sytuacji. Ba, PO, jako silnik obecnej koalicji, cieszy się ponad 50-proc. poparciem społecznym.

Dobrze oceniany przez Polaków jest też sam premier Tusk, a Platforma znalazła skuteczny sposób, by odpierać chaotyczne ataki partii opozycyjnych. Tak czy inaczej Platforma rządzi i dzieli w rodzimej polityce. Tym bardziej że na horyzoncie nie widać dla niej żadnej poważnej alternatywy. Czy w tak komfortowej dla PO sytuacji rozpisanie wcześniejszych wyborów nie byłoby przejawem politycznego harakiri?

Pozostało 93% artykułu
Publicystyka
Rosja zamyka polski konsulat. Dlaczego akurat w Petersburgu?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Publicystyka
Marek Kozubal: Dlaczego Polacy nie chcą wracać do Polski
Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: PiS robi Nawrockiemu kampanię na tragedii, żeby uderzyć w Trzaskowskiego
Publicystyka
Estera Flieger: „Francji już nie ma”, ale odbudowała katedrę Notre-Dame
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Publicystyka
Trzaskowski zaczyna z impetem. I chce uniknąć błędów z przeszłości