Maciej Rybiński ogłosił mnie właśnie wrogiem wolności, krytyki artystycznej, Stefana Żeromskiego oraz Antoniego Słonimskiego. Mało tego: dodał, że jestem zamordystą, który wolności chce pozbawić także jego samego, Macieja Rybińskiego. Tak to właśnie w kwitnącej demokracji awansowałem w parę minut na stalinistę i liberalnego faszystę.
Maciej Rybiński udaje, że nie wie, o co chodzi. Nikomu żadnej wolności nie odbieram i odbierać nie zamierzam. Jak ktoś chce się przejeżdżać po „Piramidzie zwierząt” Kozyry, niech się przejeżdża do woli. Na zdrowie. Jeśli jednak Maciej Rybiński przejeżdżanie się po jakichś, pożal się Boże, „artystkach” naszej bidnej „awangardy” uważa za krytykę artystyczną, jeśli za krytykę artystyczną uważa obracanie schematami „konserwy” w walce z „ciemnogrodem postępu”, to karmi się słodkimi złudzeniami.
[srodtytul]Fontanna dziwactwa[/srodtytul]
Otóż powiem od razu: cieszy mnie, że w demokracji istnieje Margines Szalonych Pomysłów, to znaczy dość wąska przestrzeń życia społecznego, gdzie we względnym spokoju można oddawać się do woli najrozmaitszym, twórczym ekscesom. Cieszy mnie samo istnienie takiego marginesu, nawet jeśli zupełnie nie cieszy mnie to, co na tym marginesie wyprawiają różni artyści.
Więcej nawet: uważam, że jakby ktoś chciał ten margines skutecznie spacyfikować, to sama demokracja nie wyszłaby na tym najlepiej. Taki jest mój pogląd. Że demokracja dycha dopóty, dopóki ten szalony margines istnieje. A tacy, którzy chcą ten margines oczyścić z błędów i wypaczeń, ucywilizować, ostrzyc brzytwą z kiczu, kołtuństwa i szaleństwa, wyszorować szarym mydłem rozumu i szyderstwa, to oni też – jak podejrzewam – chętnie by samą demokrację przycisnęli żebrami do ściany, żeby się, panie, nie garbiła, tylko stała porządnie na baczność, wolna i niepodległa.