W ciągu ostatnich 20 lat aktywiści gejowscy w Polsce przeszli długą drogę. Zaczynali skromnie od kilkunastoosobowych pikiet, dziś organizują gigantyczną imprezę, na którą zjeżdżają zagraniczni goście. Gdy kiedyś występowali do władz miejskich o prawo do zorganizowania parady, musieli się liczyć z tym, że mogą otrzymać – jak wszyscy inni zresztą – odmowę. Dziś nikt nie ośmieliłby się czegokolwiek im zakazywać, by nie narażać się na obelgi, oskarżenia i pozwy do europejskich trybunałów.
Jeszcze nie tak dawno działacze gejowscy zarzekali się, że nie oczekują żadnych specjalnych praw, chcą tylko, by ich odmienne upodobania seksualne były tolerowane. Teraz wysuwają konkretne żądania: chcą między innymi legalizacji związków partnerskich. Kolejnym krokiem – jak wskazują doświadczenia innych krajów – będzie pewnie prawo do adopcji dzieci.
Organizacje zrzeszające homoseksualistów i lesbijki stały się potężną siłą i zyskały wpływowych protektorów. Wspiera ich środowisko "Krytyki Politycznej", o ich sympatię zabiegają politycy SLD, ciepłe teksty na ich temat pojawiają się w ogólnopolskich mediach. Nie przeszkadza im to jednak wciąż odgrywać rolę uciemiężonej mniejszości.
Ta wygodna rola wiecznej ofiary pozwala im i ich zwolennikom na prawo i lewo rozdzielać kopniaki, oskarżając każdego, kto ośmieli się mieć inne zdanie na temat ich działalności, o nietolerancję, dyskryminację, kołtunizm i wiochę.
Dziś nie wystarczy już zwyczajnie tolerować ich sposobu życia ograniczonego do sfery prywatnej. Koniecznie trzeba mieć zrozumienie dla ich wyuzdania oraz prowokacji obyczajowych i religijnych. Bo oczywiście hasła typu: "Nie lękajcie się!", którym zwoływano się na EuroPride, oburzać mogą tylko tępaków. Tylko wiocha może odwracać z niesmakiem głowę na widok roznegliżowanych, publicznie obściskujących się facetów.