[b]Nie mam wątpliwości, że Polska ciągle jeszcze nie jest krajem równych szans dla kobiet i mężczyzn.[/b] W naszym kraju kobiety wciąż pozostają najliczniejszą i najczęściej dyskryminowaną grupą społeczną. Warto jednak pamiętać, że trudno dziś znaleźć na mapie Europy państwo, w którym ta równość szans dla obojga płci rzeczywiście występuje. Z pewnością w krajach skandynawskich sytuacja jest dużo lepsza niż np. na europejskim południu, gdzie i współcześnie tradycyjne struktury patriarchalne mają się dobrze. W takiej perspektywie Polska sytuuje się gdzieś pomiędzy tymi dwoma biegunami. Mimo to w opisie aktualnej pozycji polskich kobiet trzeba wystrzegać się zbyt daleko idących uproszczeń. Inaczej wyglądają przecież realne problemy w wielkich miastach a inaczej w tradycyjnie zorientowanych społecznościach wiejskich. Znaczne różnice zaznaczają się w tym kontekście również między poszczególnymi regionami Polski. [b]Można zasadnie przypuszczać, że np. w Warszawie czy Szczecinie – z powodów społecznych oraz historyczno-kulturowych – sytuacja kobiet jest nieco odmienna od tej, z jaką mamy do czynienia choćby w Rzeszowie czy Nowym Sączu. Zatem zarówno natężenie, jak i formy dyskryminacji ze względu na płeć zależą w Polsce mocno od lokalnych uwarunkowań. [/b]
Tym bardziej więc należy zwracać uwagę na pozytywne aspekty wspólnego dla wszystkich nas dziedzictwa przeszłości. Często krytykuje się u nas dawny wzorzec „matki-Polki”, zapominając jak wielki wpływ kulturowy miał on w naszym kraju na wzajemne relacje między płciami. „Matka-Polka” to zresztą stereotyp już dziś zanikający. Istnieje bowiem tylko w najbardziej tradycjonalistycznie nastawionych społecznościach. W wyniku tragicznych okoliczności historycznych w XIX wieku kobiety na ziemiach polskich musiały często podejmować się ról, które w innych politycznych kontekstach nie byłyby dla nich dostępne. Choć sam w sobie los typowej „matki-Polki” nie był do pozazdroszczenia, Polki miały jednak w społeczeństwie taką pozycję, że stopniowo coraz głośniej mogły domagać się prawnego, ekonomicznego, zawodowego i obyczajowego równouprawnienia płci. Te postulaty trafiały na podatny grunt szczególnie po powstaniu styczniowym, gdy wielu mężczyzn zginęło, wielu pozostawało na zesłaniu, a w kraju nagle wzrosła liczba samotnych kobiet bez wykształcenia, posagu i pracy. To wtedy Eliza Orzeszkowa (wraz z innymi pisarkami i aktywistkami społecznymi) publicznie zażądała dla kobiet powszechnego dostępu do szkół, studiów uniwersyteckich i zatrudnienia, gdyż były to po prostu warunki umożliwiające przetrwanie w ówczesnym społeczeństwie.
Co ważne, program ten znajdował na ziemiach polskich posłuch także wśród mężczyzn. Dlatego walka o realne uczestnictwo kobiet w strukturach władzy i o prawa wyborcze dla nich w XX wieku nie spotykała się u nas z tak silnym męskim ostracyzmem, z jakim musiały przez dziesiątki lat borykać się mieszkanki tzw. „starych”, zachodnich demokracji. [b]Nigdy zatem dość przypominania, że Polki jako jedne z pierwszych odniosły poważny sukces w przezwyciężaniu dyskryminacji ze względu na płeć. [/b] Już bowiem od 1919 r. (czyli właściwie od chwili odzyskania przez nasze państwo niepodległości) cieszyłyśmy się pełnią praw wyborczych, wybierałyśmy i byłyśmy wybierane (Polska była trzecim krajem w świecie, w którym kobiety zyskały prawa wyborcze). Tymczasem w USA prawa wyborcze w pełnym wymiarze ustanowiono dla kobiet dopiero w 1920 r., w Wielkiej Brytanii – w 1928 r., we Francji – w 1944 r., a w Szwajcarii – w 1971 r. (!). Ponieważ my same często o tym nie wiemy, zorganizowałam w ubiegłym roku w Sejmie wystawę „90 lat obecności kobiet w polskim parlamencie”, która później była wystawiana w wielu miastach w Polsce.
[b]Od wspomnianych zachodnich krajów Polskę różni też to, że Polki od dawna dużo częściej podejmowały pracę zarobkową. [/b] Wiadomo, że w PRL-u wynikało to często nie z chęci, a ekonomicznego przymusu. „Kobieta pracująca” – tak świetnie zagrana przez Irenę Kwiatkowską w Czterdziestolatku – z całą pewnością nie uosabiała marzeń i aspiracji większości borykających się z trudami dnia codziennego (np. permanentnymi niedoborami w zaopatrzeniu) obywatelek komunistycznego państwa. Komunizm sprawił jednak, że zatrudnianie kobiet postrzegane jest u nas jako (raczej niekwestionowana) norma społeczna. W tym względzie emancypacja w dużym stopniu już się dokonała, jakkolwiek są jeszcze nieliczne zawody, do których panie wciąż nie mają – z powodów uzasadnionych lub nie – pełnego dostępu. Mimo takich przypadków problemem z pewnością nie jest u nas to, że kobietom zakazuje się pracy.
Podstawowy kłopot tkwi gdzie indziej. [b]Statystyki alarmują, że kobiety ciągle jeszcze za tę samą pracę otrzymują mniejsze wynagrodzenie niż mężczyźni, w sytuacji gdy wiele zatrudnionych kobiet poza profesjonalnymi zajęciami wykonuje też większość prac domowych. [/b] To one przecież najczęściej sprzątają, gotują, piorą oraz wychowują dzieci (a często brakuje tak bardzo potrzebnych żłobków i przedszkoli), za co nie dostają żadnej pensji. Na tym polu nie nastąpiły dotąd w Polsce wyraziste zmiany mentalności. Są oczywiście kobiety, które chciałyby spełniać się życiowo wyłącznie jako „gospodynie-matki”. Taki wzorzec trudno byłoby jednak dziś uznać za powszechny ideał. Jeśli zatem są obecnie w Polsce takie regiony, gdzie – szczególnie w małych miasteczkach i na wioskach – wiele jest „gospodyń-matek”, przyczyna takiego stanu musi być inna. To po prostu najczęściej obszary, na których po upadku komunizmu panowało strukturalne bezrobocie. Tam kobiety nie miały i nie mają możliwości dokonania takiego wyboru, jak np. singielki – mieszkające zazwyczaj w wielkich miastach i pracujące w dużych firmach z wewnętrznymi kodeksami postępowania, które wykluczają jakąkolwiek formę seksistowskiej dyskryminacji. Kodeksy te jednak nie obowiązują w środowiskach, w których z konieczności tkwią sfrustrowane często „gospodynie-matki”...