"Czarny czwartek” Antoniego Krauzego łączy trzy ambitne zamierzenia. Pierwszym było odtworzenie gdyńskiej masakry z 17 grudnia 1970 roku, drugim – opowiedzenie historii skromnej stoczniowej rodziny, trzecim – zrekonstruowanie procesu podejmowania decyzji na szczytach władzy PRL.
Pierwszy cel został osiągnięty w poruszający sposób – bodaj po raz pierwszy tak realistycznie pokazano brutalność ludowego wojska i milicji. Drugi wątek – opowieść o tragedii rodziny Drywów – zaczyna się obiecująco, ale szybko zostaje zepchnięty na dalszy plan. Najsłabiej poradzili sobie autorzy w scenach mających pokazać, jak wydarzeniami dyrygowała Warszawa.
[srodtytul]Gdynia w roli głównej[/srodtytul]
Trudno mi opisywać ten film bez emocji. Pochodzę z Trójmiasta i – choć blado, ale jednak – pamiętam dźwięk czołgów jadących po alei Zwycięstwa i spalony gdański Komitet Wojewódzki PZPR, wokół którego krążyły milicyjne patrole legitymujące przechodniów. Rzecz jasna bardziej wyczuwałem, niż rozumiałem emocje rodziców. Legenda o masakrze docierała do mnie w szczegółach w epoce Gierka, a jakąś powtórką roku 70 były pierwsze dni po 13 grudnia 1981 – w Gdańsku naznaczone walkami ulicznymi.
Oglądając „Czarny czwartek”, widać, że zarówno reżyser, jak i współsponsorzy – prezydent miasta Gdyni Wojciech Szczurek i Wojewódzki Fundusz Kultury – oczekiwali szczegółowej rekonstrukcji „gdyńskiego powstania”. Sceny: od masakry przy stacji kolejki Gdynia-Stocznia poprzez marsz z niesionym na drzwiach zabitym stoczniowcem aż po końcowy szturm na gmach Miejskiej Rady Narodowej, zajmują około 60 proc. filmowego czasu.