Piotr Semka: recenzja filmu Czarny czwartek

Najbardziej drapieżne są sceny zemsty – gdy gmach Miejskiej Rady Narodowej w Gdyni bezpieka zamieniła w katownię, do której zwożono zatrzymanych – film „Czarny czwartek” recenzuje publicysta „Rz”

Publikacja: 07.01.2011 00:22

„Czarny czwartek” reż. Antoni Krauze, produkcja: Nordfilm (Gdynia), Agencja Reklamowa Set, dystrybuc

„Czarny czwartek” reż. Antoni Krauze, produkcja: Nordfilm (Gdynia), Agencja Reklamowa Set, dystrybucja: Kino Świat

Foto: Fotorzepa, Andrzej J. Gojke Andrzej J. Gojke

"Czarny czwartek” Antoniego Krauzego łączy trzy ambitne zamierzenia. Pierwszym było odtworzenie gdyńskiej masakry z 17 grudnia 1970 roku, drugim – opowiedzenie historii skromnej stoczniowej rodziny, trzecim – zrekonstruowanie procesu podejmowania decyzji na szczytach władzy PRL.

Pierwszy cel został osiągnięty w poruszający sposób – bodaj po raz pierwszy tak realistycznie pokazano brutalność ludowego wojska i milicji. Drugi wątek – opowieść o tragedii rodziny Drywów – zaczyna się obiecująco, ale szybko zostaje zepchnięty na dalszy plan. Najsłabiej poradzili sobie autorzy w scenach mających pokazać, jak wydarzeniami dyrygowała Warszawa.

[srodtytul]Gdynia w roli głównej[/srodtytul]

Trudno mi opisywać ten film bez emocji. Pochodzę z Trójmiasta i – choć blado, ale jednak – pamiętam dźwięk czołgów jadących po alei Zwycięstwa i spalony gdański Komitet Wojewódzki PZPR, wokół którego krążyły milicyjne patrole legitymujące przechodniów. Rzecz jasna bardziej wyczuwałem, niż rozumiałem emocje rodziców. Legenda o masakrze docierała do mnie w szczegółach w epoce Gierka, a jakąś powtórką roku 70 były pierwsze dni po 13 grudnia 1981 – w Gdańsku naznaczone walkami ulicznymi.

Oglądając „Czarny czwartek”, widać, że zarówno reżyser, jak i współsponsorzy – prezydent miasta Gdyni Wojciech Szczurek i Wojewódzki Fundusz Kultury – oczekiwali szczegółowej rekonstrukcji „gdyńskiego powstania”. Sceny: od masakry przy stacji kolejki Gdynia-Stocznia poprzez marsz z niesionym na drzwiach zabitym stoczniowcem aż po końcowy szturm na gmach Miejskiej Rady Narodowej, zajmują około 60 proc. filmowego czasu.

Na potrzeby filmu użyto sporej ilości sprzętu wojskowego, sprawnie zarządzano statystami, pochwalić też należy pracę ekip operatorskich. Kolorowe zdjęcia miksowano z archiwaliami sprzed 40 lat. Dzisiejsze ujęcia rejestrowano na taśmie 8 mm, stylizując na szare i zamazane grudniowe taśmy. Wszystko to powoduje, że obraz strzelaniny, a potem zaciętej walki stoczniowców, kamieniami atakujących uzbrojone po zęby oddziały wojska i milicji, ogląda się ze ściśniętym gardłem.

Ale najbardziej drapieżne są sceny zemsty – gdy gmach MRN w Gdyni bezpieka zamieniła w katownię, do której zwożono zatrzymanych. Patrzymy na szpalery zomowców bijących pałkami bezbronnych ludzi, wyrzynanie im tępymi bagnetami płatów skóry z głów czy sadystyczne „zabawy” w pokojach przesłuchań.

Szkoda, że scenarzyści nie pokazali, skąd mogła się wziąć ta furia bezpieki. Zapewne było to odreagowanie lęku sprzed dwu dni, gdy demonstranci spalili gmach KW w Gdańsku. Tamten moment śmiertelnego przerażenia pomszczono w Gdyni.

[srodtytul]Stoczniowa Antygona[/srodtytul]

Do tego widowiska rekonstrukcyjnego doklejono historię autentycznego małżeństwa Stefanii i Brunona Drywów. Opowieść łamie się jednak, gdy Bruno ginie na stacji kolejki Gdynia-Stocznia i gdy na pierwszy plan wysuwają się walki i demonstracje.

Wątek Stefanii powraca dopiero, gdy walki ustają, a zaczyna się gehenna jej starań – wpierw o ustalenie losu męża, potem zabiegi o wydanie jego zwłok. Wreszcie odbywa się upiorny nocny pogrzeb w świetle latarek esbeków. Aż po wstrząsającą scenę, gdy już po pogrzebie lekarz, widząc, jak porażona grozą Stefania osuwa się w szaleństwo, wyrywa ją z letargu groźbą, że władza odbierze jej dzieci. I wtedy serce podchodzi do gardła.

[srodtytul]Gdzie jest generał?[/srodtytul]

Opowiadając filmową historię, scenarzyści wykorzystali ponoć zachowane stenogramy z posiedzeń prezydium politbiura KC PZPR. Dzięki temu zrekonstruowali narady Władysława Gomułki m.in. z Mieczysławem Moczarem, Zenonem Kliszką i Józefem Cyrankiewiczem. Grający Gomułkę Wojciech Pszoniak chyba nieco przesadził z parodiowaniem starczego tembru głosu „towarzysza Wiesława”. Ale tyrady I sekretarza, który domaga się stłumienia wystąpień bez rozmów z robotnikami, brzmią wiarygodnie. Podobne stanowisko prezentuje w Gdańsku ówczesny człowiek nr 2 Zenon Kliszko (grany przez Piotra Fronczewskiego), który powtarza: „z kontrrewolucją się nie rozmawia, tylko się do niej strzela”.

No dobrze, ale w pewnym momencie wydarzenia wymknęły się przecież Gomułce z rąk. Jeśli już relacjonuje się postępowanie władzy, to powinno się też pokazać, dlaczego Stanisław Kociołek (nie ma go w filmie) wzywał robotników do powrotu do pracy, by nazajutrz wystawić ich na karabiny wojska. A co z Wojciechem Jaruzelskim, ówczesnym ministrem obrony? Owszem, nie było go w prezydium politbiura, ale to on mógł zdecydować, gdzie i w jakiej skali wojsko ma użyć broni. A co z wojskowym sztabem w Trójmieście? Generałem Grzegorzem Korczyńskim? W filmie też go nie ma.

Autorzy filmu sugerują prowokację – wieczorem 16 grudnia admirał Ludwik Janczyszyn pokazuje swojemu oficerowi wydrukowane już ulotki opisujące gdyńskie zajścia z dnia następnego. Jeśli tak, to trzeba wyjaśnić, kto za nią stał. Jaruzelski? Moskwa? Poza tym nieobecność Jaruzelskiego wielu widzów może odebrać jako element poprawności politycznej. A będzie to krzywdzące, bo sam reżyser w wywiadzie dla „Rz” (4 stycznia 2011) podkreślał winę Jaruzelskiego. Dlaczego jednak generała zabrakło? Pewnie wszystkich wątków w jednym filmie pomieścić by się nie dało. Albo więc trzeba się było skupić na rekonstrukcji masakry, albo spróbować wyjaśnić intrygę na szczytach władzy.

Niemniej film wart jest obejrzenia.

A już na pewno powinno go obejrzeć pokolenie urodzone po 1989 roku, któremu warto pokazać brutalność i bezwzględność komunistycznej władzy. Dzieło Antoniego Krauzego powinni też zobaczyć ci, którzy głoszą, że marzec 1968 był najstraszniejszym wydarzeniem w historii PRL. Bywały rzeczy równie straszne, a może i straszniejsze. Takie jak gdyński „czarny czwartek”.

"Czarny czwartek” Antoniego Krauzego łączy trzy ambitne zamierzenia. Pierwszym było odtworzenie gdyńskiej masakry z 17 grudnia 1970 roku, drugim – opowiedzenie historii skromnej stoczniowej rodziny, trzecim – zrekonstruowanie procesu podejmowania decyzji na szczytach władzy PRL.

Pierwszy cel został osiągnięty w poruszający sposób – bodaj po raz pierwszy tak realistycznie pokazano brutalność ludowego wojska i milicji. Drugi wątek – opowieść o tragedii rodziny Drywów – zaczyna się obiecująco, ale szybko zostaje zepchnięty na dalszy plan. Najsłabiej poradzili sobie autorzy w scenach mających pokazać, jak wydarzeniami dyrygowała Warszawa.

Pozostało 90% artykułu
Publicystyka
Rosja zamyka polski konsulat. Dlaczego akurat w Petersburgu?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Publicystyka
Marek Kozubal: Dlaczego Polacy nie chcą wracać do Polski
Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: PiS robi Nawrockiemu kampanię na tragedii, żeby uderzyć w Trzaskowskiego
Publicystyka
Estera Flieger: „Francji już nie ma”, ale odbudowała katedrę Notre-Dame
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Publicystyka
Trzaskowski zaczyna z impetem. I chce uniknąć błędów z przeszłości