Potencjalna polityczna współpraca Sojuszu i PiS to w obu partiach temat drażliwy. Od samobójczej śmierci Barbary Blidy stosunki między tymi formacjami są bardzo napięte. Starsi działacze SLD, szczególnie ci, którzy byli zaprzyjaźnieni z Blidą, uważają, że taka koalicja byłaby moralną niegodziwością. Leszek Miller w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej" określił nawet PiS mianem wroga. Ale dodał, że w Sojuszu są osoby, które zaakceptowałyby koalicję z ugrupowaniem Jarosława Kaczyńskiego. Tomasz Kalita, rzecznik SLD, oficjalnie zarzeka się, że to nieprawda, bo w jego partii nikt nie rozważa możliwości współrządzenia z PiS.
Z kolei w partii Kaczyńskiego krzywo się patrzy na możliwość współpracy z lewicą ze względu na jej postkomunistyczny rodowód.
Jednak młodsze pokolenia polityków z obu partii podchodzą do sprawy bardziej pragmatycznie. W Sojuszu można usłyszeć, że młodzi pisowcy są ideowi, że o coś im chodzi, a młodzi działacze PO to po prostu pustaki. – Ale co to byłaby za koalicja: premier Kaczyński na Jasnej Górze, a wicepremier Napieralski na Paradzie Równości? – pyta retorycznie jeden z polityków SLD. – Nie da się tego pogodzić.
Obie partie coś jednak łączy. PiS jest równie wrażliwe na biedę czy nierówności społeczne jak SLD, a może i bardziej. Nie bez powodu odebrało Sojuszowi w 2005 r. sporą część elektoratu socjalnego. Na tym gruncie obie partie mogłyby się więc jakoś dogadać, choć filozofie pomocy osobom najuboższym mają różne.
Poza tym obu partiom zależy na osłabieniu rządzącej PO. PiS liczy, że Sojusz uszczknie co nieco z elektoratu Platformy, dzięki czemu może się uda odsunąć tę partię od władzy. – Bo formacja Jarosława Kaczyńskiego ma tak fatalny wizerunek, że sama nie jest w stanie powiększyć swego elektoratu – mówi polityk Sojuszu. – Tak czy inaczej, w tym punkcie nasze interesy są zbieżne.