1 kwietnia 2010 r. weszła w życie forsowana przez PO reforma prokuratury, której sztandarowym hasłem było oddzielenie funkcji prokuratora generalnego od urzędu ministra sprawiedliwości.
Efekt? Przez minione dwa lata prokuratura stała się obiektem zmasowanej krytyki mediów, rządzących, ale też samych prokuratorów. Wielu nie podobał się np. sposób prowadzenia postępowania w sprawie katastrofy smoleńskiej czy przecieki ze sprawy Madzi z Sosnowca. Tymczasem prokuratura zbywała milczeniem pytania o prowadzone śledztwa. Coraz częściej słychać było głosy, że niezależność prokuratury, której zasadność PO nadal głosiła, w istocie uwiera rządzących. Posłowie zżymali się, gdy na posiedzenia sejmowych komisji nie stawiał się prokurator generalny, zasłaniając się tym, że jest organem od parlamentu niezależnym.
Mimo że minister Gowin zapewnia, iż wysoko ceni niezależność prokuratury od polityków, nowelizacja wprowadzająca nadzór Sejmu nad nią jest w istocie powrotem do koncepcji prokuratury kontrolowanej przez rządzących. Uważna lektura proponowanych rozwiązań nie pozwala bowiem uciec od konstatacji, że w istocie nowela pozwoli im odzyskać przynajmniej częściową kontrolę nad prokuraturą.
Przyjęte przez Radę Ministrów założenia wprowadzają pojęcie do tej pory nieznane w ustawach: polityka karna. Kierunki tej polityki miałby ustalać rząd. Przy czym minister Gowin zastrzega, że owe kierunki nie byłyby wiążące dla prokuratora generalnego. Nie sposób zatem nie zadać pytania: po co rząd ma przyjmować dokument, który nie wiązałby prokuratury?
Podobnie jest z dorocznym sprawozdaniem prokuratura generalnego. Po reformie jego przyjęcie bądź odrzucenie pozostało wyłączną kompetencją prezesa Rady Ministrów. Nowela zakłada, że sprawozdanie byłoby następnie przedmiotem debaty sejmowej. Jednak w odróżnieniu od innych sprawozdań przedstawianych Sejmowi nie podlegałoby głosowaniu. To rozwiązanie jest więc tylko kwiatkiem do kożucha.