Zapowiedź lidera PSL o flirtowaniu z opozycją w sprawach ustaw gospodarczych spowodowała w Platformie konsternację. Choć ze strony koalicjanta była to mniej lub bardzie zawoalowana forma wotum nieufności wobec partnera, pierwszoligowi politycy PO? jakby zapadli się pod ziemię. Z kolei ci z niższych lig byli jak dzieci we mgle i udawali, że nic się nie stało. Wszyscy czekali na to, co powie premier. Szef rządu zmęczony aferą Amber Gold i debatą smoleńską kolejny raz musi odgrywać rolę szeryfa.
Taka sytuacja jest jednak konsekwencją wyborów personalnych dokonanych przez samego premiera. W obecnym rządzie nie ma nikogo, kto byłby w stanie choćby na chwilę przejąć inicjatywę, odwrócić uwagę od kontrowersyjnych z punktu widzenia PO i praktyki rządzenia pomysłów Pawlaka i zapewnić Donaldowi Tuskowi chwilę wytchnienia. Jedyną postacią, która mogłaby skrytykować Pawlaka za stawanie w rozkroku między opozycją a koalicją jest minister sprawiedliwości Jarosław Gowin. Tyle że akurat on spotyka się z bardzo podobnym oporem ze strony rządu przy wprowadzaniu pakietu deregulacyjnego. Jego projekt deregulujący zawody na wejście pod obrady rządu czekał dziewięć miesięcy. Taka zwłoka potwierdza więc tylko diagnozę Pawlaka o tym, że rząd ma wielkie trudności z przeprowadzaniem istotnych reform.
Pozostali ministrowie, którzy jeszcze nie tak dawno błyszczeli w mediach, dziś wolą nie wystawiać nosa z gmachów swoich resortów, bo zaraz zostaliby zasypani pytaniami o własne osiągnięcia.
Sławomir Nowak musiałby odpowiadać na niekończące się pytania o dokończenie budowy autostrad. Bartosz Arłukowicz tłumaczyłby się ze stanu finansów szpitali. Radosław Sikorski z wątpliwego sukcesu informatyzacji konsulatów. W ten sposób można by przejść przez całą listę członków Rady Ministrów i wyliczyć ich strachy.
Dlatego żaden z ministrów nie stanie dziś oko w oko z Pawlakiem i nie powie, by wziął się do pracy w koalicji albo szukał nowego miejsca w opozycji. Zdają sobie sprawę, że nie mają siły i atutów, by licytować ostro.