W Sejmie jest już projekt ustawy autorstwa PiS przewidujący powrót wieku emerytalnego wynoszącego 60 lat dla kobiet i 65 lat dla mężczyzn. Liczy zaledwie trzy artykuły, miałby wejść w życie w styczniu 2015 r. Autorzy niefrasobliwie piszą w uzasadnieniu, że „korzystając z dostępnych danych, można uznać, że skutki finansowe, które niesie z sobą projekt, będą adekwatne do »oszczędności«, jakie według rządu spowodowało wydłużenie okresu emerytalnego do 67 lat". Chodzi o dziesiątki miliardów złotych z naszych wspólnych podatków. W samym tylko 2020 r. oszczędności z tego tytułu rząd szacuje na 10,9 mld zł. Trudno zrozumieć ten sposób podejścia do tematu fundamentalnego z perspektywy wypłacalności państwa oraz przepływów międzypokoleniowych.
Jarosław Kaczyński, zapowiadając złożenie projektu, apelował do Ewy Kopacz o szybkie uchwalenie zmiany. Dodawał, że „jeżeli pani premier mówi prawdę, jeśli chce być bliżej ludzi, ta ustawa powinna zostać przyjęta". W tym samym duchu wypowiadał się w tym tygodniu.
Wyborcom może się wydawać, że zyskają, gdy rząd pozwoli im pobierać świadczenie w stosunkowo młodym wieku. Jednak to pozory. Może ci, którzy otrzymają ten przywilej, zyskają, ale gdyby rząd wycofał się z podwyższania wieku emerytalnego, uderzyłoby to nie tylko w gospodarkę, ale przede wszystkim w młode pokolenie, już teraz dyskryminowane. PiS gra zatem na poparcie elektoratu starszego, którego przedstawiciele właśnie teraz muszą pracować dłużej do emerytury. Nie bierze pod uwagę interesów tych, którzy musieliby te świadczenia sfinansować.
W debacie publicznej wraca argument, że starsi zabierają pracę młodym. To szkodliwy mit. Liczba miejsc pracy nie jest w gospodarce reglamentowana i najlepiej dla niej, jeśli pracują wszyscy, którzy mogą. Po pierwsze, dokładają do wspólnego dobrobytu swoje dochody i podatki, po drugie, nie pobierają świadczeń finansowanych z pracy innych.
Co więcej, duża liczba emerytów najbardziej szkodzi właśnie młodym. Dlaczego? Bo aby wypłacić świadczenia, trzeba wyżej opodatkować dochody z pracy, przez co pracownicy stają się drożsi. A najsłabsi na rynku pracy są ludzie młodzi – bez doświadczenia, wchodzący na rynek.